maja 27, 2019

Przedpremierowy zawód, czyli "Długa droga"

Przedpremierowy zawód, czyli "Długa droga"

„Długa droga”
Autor: Anna Węgrzynowska
Kategoria: literatura obyczajowa
Wydawnictwo: Novae Res
Stron: 331

Czytając opis nie spodziewałam się, że tak bardzo się zawiodę na tej pozycji. Tak piękna okładka. Tak ciekawy i intrygujący opis. Mój zawód był bardzo duży, gdyż sądziłam, że książka spełni moje oczekiwania, no ale cóż, nie można mieć wszystkiego. Moim skromnym zdaniem pomysł na powieść jest naprawdę świetny, lecz wykonanie poszło zupełnie w inną stronę niż zamysł. Historia bohaterów była ciekawa, ale uważam, że czasami mogłoby się obejść bez niepotrzebnych melodramatów, które, niestety, nie były na tyle poważne, by tak się o nich rozwodzić. Przyznam szczerze, że bardziej zaciekawił mnie los Basi i Matthiasa niż głównych postaci. Sama lektura była dla mnie dość ciężka i nużąca. Brnęłam przez nią, jednak najbardziej pragnęłam ją zakończyć. Gramatyka oraz podstawy pisania wymagają sporej poprawy, ponieważ nie raz i nie dwa znacząca ilość błędów przyprawiała o gęsią skórkę. Aga, która słuchała mojego czytania, załamywała się nad chaosem rozgrywającym się na kartach powieści (Aga: z bólem serca potwierdzam i tak jak Jula uważam, że „Długa droga” ma potencjał, lecz słabo wykorzystany).


Za przykład podam miasto, które przez całą powieść było źle zapisywane. Jeżeli mamy spolszczoną wersję danego słowa, w polskiej książce warto z tego skorzystać. Tak przynajmniej mniemam. New York warto zapisać jako Nowy Jork. Nie wyobrażam sobie pisania czy mówienia „Paris” zamiast zwyczajnie „Paryż”. W książce znalazłam nie tylko wiele sprzeczności, ale i chaos, przez który gubiłam się do reszty. Przykładem może być bohaterka z rzekomo krótkimi spodenkami sięgającymi jej do połowy łydek, które lekko się zmoczyły. Skoro spodenki są krótkie, jakim sposobem sięgają jej do łydek? Innym razem, nasz główny bohater, David zdjął białą koszulę, po czym się NIE przebrał, a kolejne zdanie mówi o białej koszuli. Było wiele takich sprzeczności, które się ze sobą nie zgadzały, co mnie bardzo zasmuciło. Musiałam się mocno zastanowić nad niektórymi zdaniami. Kolejne, które zapadło mi mocno w pamięć brzmiało: „Uwielbiał słuchać spokojnej muzyki rokowej”. Po pierwsze, wydaje mi się, że rokowej pisze się „rockowej”, jak już, a po drugie chyba nigdy nie słuchałam spokojnej piosenki takiego gatunku. Z natury rock ma być głośny i cięższy aniżeli spokojny. Myślę, że następnym, co wymaga poruszenia, to kwestia imienia bohatera. W pewnym momencie książki autorka chyba zapomniała, jak nazwała własną postać. Przez cały czas odnosiłam wrażenie, że główny bohater nazywa się David, a jednak pani Węgrzynowska wprowadziła niejakiego Daniela do fabuły. Błąd czy jednak zamierzenie celowe?

Daniel przez chwilę zastanawiał się. Spędziłby święta z rodziną, zrobiłby im miłą niespodziankę, a sylwestra a Alice. [...]
— Świetnie, to ja tylko zamienię bilet na twoje nazwisko. Dziękuję bardzo, Davidzie

Chyba nie chcielibyście zobaczyć mojego szoku na twarzy, kiedy to czytałam. W powieści pojawiały się także liczne niedopowiedzenia. Bohaterowie rozmawiali o jednym, kolejne dialogi były o czymś zupełnie innym, nie odpowiadały na wcześniej zadane pytania. Przykład? Mowa o mieszkaniu, które David pragnie kupić w „New Yorku”, jednak słowo „mieszkanie” nie zostało użyte w trakcie opisu.

„David dołożył sobie i kupił własne. W samym centrum miasta, nieduże dwupokojowe, ale ładnie urządzone i czyste”

Ale co kupił sobie własne? Wiem, że chodzi oczywiście o mieszkanie, mimo wszystko warto o tym wspomnieć, gdyż tu dało się zrozumieć z kontekstu, jednak w wielu innych przypadkach się nie dało.
Relacja Alice i Davida jak dla mnie działa się za szybko i zbyt intensywnie. Nie raz i nie dwa chciałam wcisnąć im pauzę, by trochę przystopowali. Niektóre sytuacje w lekturze moim zdaniem mogłyby zostać usunięte. Wszystkiego było tak dużo, że nie jestem w stanie przytoczyć każdego pojedynczego przykładu, gdyż nie dotrwalibyście do końca tej recenzji. Niekiedy zdarzało mi się odłożyć książkę i analizować na nowo to, co się w niej działo. Powiem tak. Nie rozumiałam postępowania rodziców Alice, którzy zaplanowali jej życie, nie pytając dziewczyny o zdanie. Współczułam Alice, że nie dostała wyboru, do którego miała przecież prawo, ale także do tego, że nie potrafiła postawić się rodzicom i wyrazić własnej opinii. W efekcie studiowała kierunek, który narzuciła jej matka z ojcem, a mianowicie medycynę, która całkowicie męczyła bohaterkę. Partia, którą ich córka sobie wybrała również nie spełniała wysokich oczekiwań rodziców, a w szczególności niezadowolonej matki, gdyż co taki David mógł jej zapewnić?

„Zawsze się w niej podkochiwał, jednak to, co poczuł dzisiaj, to jakby zobaczył i poznał ją po raz pierwszy w życiu”

Ja ogromnie zawiodłam się i ubolewam nad tym faktem, ponieważ ta pozycja zapowiadała się naprawdę świetnie, a wyszło, jak wyszło. „Długiej drogi” nie czytało mi się ani szybko, ani dobrze. Męczyłam się z tą powieścią przez kilka długich dni. Chaos, który wprowadziła autorka, niejednokrotnie mnie zmylił i musiałam się zastanawiać, o co chodziło w danej sytuacji. Oczywiście tak, jak wspomniałam, zdarzało się, że nawet nie pomagał kontekst całego zdania. Książka ma potencjał, natomiast został on źle spożytkowany i źle ubrany w słowa. Główni bohaterowie nie wywarli na mnie takiego wrażenia, jakie powinni wywrzeć, bo według mnie byli nieco za mgłą. Basia z Matthiasem byli bardziej wyraziści i żałowałam, że to nie ich historia jest tą główną. A co z innymi postaciami? Nie porwali mnie w swoje szpony. Byli, bo byli, bo musieli. Tutaj oprócz rozpaczy, kłopotów, melodramatów, dziwnych sytuacji, nadmiernej ilości miłości nie czułam pozostałych emocji, co więcej, nie każda z powyżej wymienionych była dla mnie na tyle wyrazista, jak trzeba. Trudne wybory? Owszem, pojawiły się, ale nie wyczułam, by były na tyle ważne jak ten jeden, a mianowicie postawienie się rodzicom przez główną bohaterkę i rozpoczęcie życia po swojemu.
W powieści pojawiały się za to wątki, które w ogóle nie miały wpływu na fabułę, nic nie znaczyły dla rozwoju akcji, natomiast stanowiły nużący zapychacz. Wyrzuciłabym także te nadmierne i bardzo, ale to bardzo, szczegółowe opisy pomieszczeń, krajobrazów czy czynności, które wykonywali bohaterowie. Pani Węgrzynowska za szybko prowadziła fabułę, przeskakując z dnia na dzień. Jeden akapit potrafił być jednym dniem, zaś drugi kolejnym. Albo w jednym akapicie mieszały się perspektywy dwóch postaci. Na przykład przez pewien czas to Alice „opowiadała”, a ni stąd ni zowąd pojawił się David. Zabrakło także poprawnych dialogów. Pojawiał się myślnik, dialog, lecz nie został on poprawnie zamknięty, gdyż w trakcie dialogu była mowa o czynnościach, które były wykonywane, np:

„— Mmmiam, uwielbiam zupy mojej mamy. Postawił miskę zupy z makaronem przed Alice”

Wydaje mi się, że „Postawił miskę zupy z makaronem przed Alice” powinno być w nowym akapicie. To nie jest część dialogu. Dialogi w powieści zaskakiwały wieloma błędami. Kolejnym jest sam ich zły zapis. Przykład?

„— Muszę lecieć — odwróciła się Alice. — Pa!”

Poprawny zapis powinien zawierać kropkę po „lecieć” i „odwróciła” powinno być zapisane z dużej litery, gdyż to nie jest czynność mowy, by zapisywać to z małej. Kąski, które również zrobiły na mnie złe wrażenie to na pewno błędy typu „na prawdę” czy „nie możliwe”.

„Ona jest jego dopełnieniem, ostatnim puzzlem układanki szczęścia w jego życiu”

Gubiłam się nie raz w tej książce, co mi się nie podobało, a ilość błędów sprawiła, że trochę się zszokowałam jej poziomem. Niestety wraz z Agą nie możemy Wam polecić powieści „Długa droga”. Mamy jednak nadzieję, że autorka weźmie sobie nasze rady do serca, a konstruktywna krytyka pomoże w rozwoju. Nie mamy na celu być złośliwe, lecz pomocne.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Novae Res.


 Do poczytania, Amigo!
Arystokratka J.

maja 26, 2019

Przedpremierowo: "Więcej niż pocałunek"!

Przedpremierowo: "Więcej niż pocałunek"!

„Więcej niż pocałunek”
Autor: Helen Hoand
Kategoria: literatura obyczajowa/romans
Wydawnictwo: MUZA
Stron: 473
Premiera: 05.06.2019

Wcześniej miałam możliwość przeczytania tylko trzech pierwszych rozdziałów tej cudownej powieści. Teraz jestem już po całej lekturze i powiem, że jest genialna i nie sposób się w niej nie zakochać. Autorka swoim barwnym językiem nie tylko rozśmiesza czytelnika, lecz także sprawia u odbiorcy szybsze bicie serca. Tę pozycję czytało mi się bardzo szybko. Zresztą, co ja mówię, ja ją pochłonęłam. Helen opisała bohaterkę zmagającą się z chorobą, której ona sama doświadczyła. Co mnie przyciągnęło do tej książki? Tym razem nie okładka, która jest naprawdę subtelna i piękna, ale opis, który urzekł od pierwszego zdania. W tym czasie, kiedy miałam zabierać się za „Więcej niż pocałunek” byłam świeżo po przeczytaniu „Ceny pocałunku”, gdzie autorka poruszyła podobną tematyką do tej co Helen Hoang. Byłam ciekawa, w jaki sposób zostanie ujęty temat mężczyzny do towarzystwa opisany w „Więcej niż pocałunek”. Helen mile mnie zaskoczyła. Bałam się, że znajdę więcej powiązań i zawiodę się, ale tak nie było.


Zgodziłam się z główną bohaterką, że relacje z mężczyznami są zdecydowanie zbyt trudne, już algorytmy są łatwiejsze. Stella jest typem człowieka, który nie za bardzo lubi towarzystwo innych ludzi, co związane jest także z jej chorobą, z którą się zmaga. Żadnego dotyku. Żadnych relacji międzyludzkich. Cisza. Obsesja. Praca. To, co uwielbia, i co sprawia jej radość. Ma swój harmonogram dnia, którego ściśle się trzyma od dawna. Słowa kolegi z pracy zabolały, a także dały jej do myślenia, że powinna poćwiczyć relacje z mężczyznami, gdyż miała duży nacisk na znalezienie sobie partnera przez matkę, która miała już pewne plany wobec swojej jedynej córki. Nie wiem jakbym się zachowała na miejscu Stelli, ale zdecydowanie nie podobało mi się to, gdy jej matka tak mocno naciskała ją w kwestii znalezienia partnera, który da jej dziecko, a jej upragnione wnuki. Z jednej strony rozumiałam, że chciała dla córki dobrze, jak najlepiej, ale z drugiej strony nie potrafiłam za Chiny tego przyjąć. Nie wiem, czy dałabym radę znieść taki nacisk na partnera ze strony swojej rodzicielki.

„— Nie masz zamiaru mnie przeprosić? Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale jesteś najgorszym bratem ciotecznym na świecie. Wcale nie przesadzam!
Michael zamknął oczy i spokojnie wypuścił powietrze.
— Przepraszam.
— Nie zabrzmiało to zbyt przekonująco. Możesz spróbować jeszcze raz?”

Poczucie humoru nie opuszczało bohaterów aż do końca książki. Nie umiem zliczyć na palcach ile razy się uśmiałam, było tego zdecydowanie za dużo, co mi się bardzo podobało. Nie raz nie dwa odkładałam książkę, i analizowałam to, co się działo na nowo. Szczególnie rozmowy Michaela i jego kuzyna Quana rozwalały mnie na łopatki i w większości polewał się śmiech. Wracając do głównego bohatera Michaela, z każdym rozdziałem wiedziałam, dlaczego zdecydował się na pracę żigolaka. Zwykle ludźmi kieruje zachłanność, chciwość, dobra zabawa, ekscytacja. Trudna sytuacja w domu zmusiła bohatera do powzięcia takiej pracy, a nie innej, która dała mu szybkie i łatwe pieniądze na sfinansowanie życia codziennego. Z początku praca dawała mu ekscytację, lecz po jakimś czasie znudziła się, i przyniosła ze sobą nie tyle, co obrzydzenie, a myśl o sprzedaniu ciała.

„Zdawała sobie sprawę, że aby ją uwieść, trzeba było zająć się nie tylko jej ciałem, lecz także umysłem”

„Więcej niż pocałunek” jest niezwykłą książką, która będzie w pamięci już zawsze. Czy można uwieść żigolaka? Na to pytanie może udzielić Wam odpowiedzi tylko i wyłącznie Stella. Relacja między bohaterami nabiera tempa z rozdziału na rozdział. Obsesja rośnie, i nie sposób jej zatrzymać. Uczucie pomiędzy Michaelem, a Stellą zaczęło się pojawiać, a wzajemne przyciąganie dopełniało wszystko. Czy nowe uczucie było w stanie przezwyciężyć ich stare nawyki? Nie da się nie pokochać tej historii, tej pary, Quana i innych bohaterów. Ja jestem pod ogromnym wrażeniem i mam nadzieję na więcej książek spod pióra Helen Hoang. Najbardziej chciałabym poznać losy Quana i jego brata Khai, do których także się przywiązałam. Z niecierpliwością czekam na kolejne cuda Helen!

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Muza.



Do poczytania, Amigo!
Arystokratka J.

maja 23, 2019

Wywiad z autorkami "Planu Huberta"!

Wywiad z autorkami "Planu Huberta"!


Ewelina Kluss i Marta Prokopek-Pyśk to debiutujące autorki, które zawodowo zajmują się obszarem zarządzania zasobami ludzkimi. Uzyskały wykształcenie w dziedzinie nauk społecznych. Ponadto spełniają się w rolach matek, żon i przyjaciółek. Od zawsze znały swój potencjał pisarski, ale dopiero niedawno nabrały odwagi do popełnienia debiutanckiej powieści. Pisały z pasją i nie mogą doczekać się kontynuacji tej wspólnej przygody.
Dziś postanowiłyśmy przeprowadzić krótką rozmowę z Autorkami „Planu Huberta”, naszego świetnego patronatu.



— Wspominacie Panie tuż pod swoją biografią, na skrzydełku książki, o pisaniu razem. Wielu naszych czytelników jeszcze nie miało okazji zapoznać się z „Planem Huberta” i przeczytać tej informacji, więc może opowiedzą Panie, skąd się wziął pomysł napisania wspólnej książki? Dlaczego nie solówki?
 Wiele rozmów na przestrzeni lat, na temat hipotetycznego pisania książek wzbudzało w nas masę emocji. (Ewelina: )W pewien intensywny, trudny emocjonalnie dzień zadzwoniłam do Marty i powiedziałam- „piszemy książkę”, prześlę ci pierwszy akapit. Rozłączyłam się i przesłałam kilka zdań z prologu, o niecnych poczynaniach pewnego mężczyzny. Marta weszła w ten temat bez mrugnięcia okiem i odpowiedziała mi innym fragmentem. Była to scena romantyczna. I tak, dwa, kompletnie niepasujące do siebie fragmenty rzuciły nam wyzwanie- „połączcie siły”!
Szybko doszłyśmy do wniosku, że pisanie razem ma wiele zalet. Po pierwsze każda napracuje się mniej ( J ), po drugie książka będzie z założenia dwa razy ciekawsza, bo co dwie głowy to nie jedna, po trzecie wreszcie- tak strasznie narzekamy, że proza życia zabija w nas to, co twórcze, a tu szansa na uwolnienie artystycznej duszy sama puka do drzwi. Postanowiłyśmy ją wykorzystać. Razem. Bo przyjacielem u boku jest zawsze łatwiej!
Bardzo ciekawe dla nas były spostrzeżenia naszych pierwszych czytelników- czasem były to osoby, które nas dobrze znają - że nie są w stanie rozróżnić, która z nas pisała jaki fragment. To sygnał, że książka jest spójna, a nasze umysły pracowały w tej samej przestrzeni twórczej, uzupełniając się.

— Co stanowiło największy problem w trakcie pisania wspólnej powieści? A może nie było żadnych problemów, żadnych sporów? ;) Mamy wrażenie, że to nie jest wcale takie łatwe, na jakie może wyglądać.
 Głównym problemem okazał się czas. Obie jesteśmy żonami, matkami, pracujemy- Marta w korporacji, Ewelina ma nieco bardziej mobilny tryb życia, ale wiecznie podróżuje. Żadna z nas nie mogła sobie pozwolić na komfort zaszycia się chatce nad jeziorem na parę tygodni, by w ciszy i skupieniu czekać na wenę twórczą. Na szczęście wena to nasze drugie imię.
- Jeśli chodzi o spory to nie ma ich w naszym słowniku. Mówimy do siebie prosto z mostu. Uzgodniłyśmy najpierw ramy naszej powieści i podzieliłyśmy się postaciami, a potem każda swobodnie wybierała sobie fragment z osi planu książki, na którym miała ochotę się skupić.Potem zaczęłyśmy sklejać te fragmenty innymi, bardziej uzgadnianymi. Role i postaci przenikały się wzajemnie, zatem początkowy podział na prowadzenie danej postaci przestał być aktualny. Obie wiemy, że nasz tandem działa. W innych konfiguracjach nie byłoby tak prosto.
To, że udało nam się stworzyć z tego początkowego chaosu spójną całość, zawdzięczamy oczywiście ciężkiej pracy, ale i odrobinie magii, która się wtedy działa😊

— „Plan Huberta” jest gorącym romansem z paragrafem w tle. Jak zrodził się pomysł na akurat taką powieść? Co było impulsem do napisania właśnie tej książki?
 Obie mamy kilkunastoletnie doświadczenie zawodowe, byłyśmy świadkami niejednej sytuacji z naszej książki. Piszemy o świecie realnym, obecnym, o rzeczywistości z lat, w których żyjemy. Większość scen (udzielanie pierwszej pomocy, czy np. wizyta w Tokio), to doświadczenia, które same zebrałyśmy. Dodatkowo połączenie książki obyczajowej, romansu i sensacji wydało nam się smakowitą mieszanką, której – mamy nadzieję – będą chcieli spróbować nasi czytelnicy.

— Czy macie Panie jakiegoś bohatera literackiego, dla którego straciłyście głowę? Taki, który przyprawia o dreszcze, powoduje szybsze bicie serca?
E: - Jeśli macie na myśli – nasze drogie Patronki- bohatera rodem z współczesnych, popularnych romansów – to absolutnie nie! Nawet nie czytam takich książek. Nasz romans jest gorący ale nie w sposób halequinowy czy greyowy. To romans biurowy… realny, dostępny.
M: Lubię chłopaków o dobrym sercu, skłonnych do romantycznych gestów, a z drugiej strony takich u których widać nutkę szaleństwa w oczach, artystyczną duszę – to mój typ literacki. Na naszego amanta, Huberta, sama nie zwróciłabym uwagi – to nie mój typ.Na szczęście nasza bohaterka Olga miała inne zdanie! :)

— Bardzo krótkie, lecz trudne pytanie. Z pewnością posiadacie Panie jakieś ulubione powieści. Czy uda się stworzyć chociaż top 3 takich książek? Jeśli tak, to jakie zajmą te piękne honorowe miejsca? 
— Może wydać się Wam to dziwne, ale czytamy trochę inne książki na co dzień. Inne Marta inne Ewelina.
E: Na sto ostatnio przeczytanych książek, numerem jeden jest powieść Hanya’i Yanagihara „Ludzie na drzewach”, skupiająca wszystkie bliskie mi tematy: antropologię kulturową, pazerność i autodestrukcję tak zwanego cywilizowanego człowieka. Uwielbiam z literatury klasycznej„Niebezpieczne Związki” Pierre de Laclos oraz z literatury młodego świata „Rybaków” Chigozie Obioma.
M: wybór trzech najlepszych jest chyba niemożliwy, ale z takich które jako pierwsze przychodzą do głowy i z pewnością są warte wspomnienia wymienię: „Wywiad z wampirem”, Anne Rice za niepowtarzalny, elektryzujący klimat,  „Wielki Gatsby”F. Scotta Fitzgeralda – za kunszt słowa, no i oczywiście mój ukochany… Harry Potter – za przeniesienie w świat magii.

— Wydanie powieści zwykle wiąże się z pewnym ryzykiem, może nawet nutką adrenaliny, strachu i ekscytacji. Czego obawiały się Panie najbardziej przy wydaniu „Planu Huberta”?
 Krytyki rzecz jasna. Lecz nie krytyki konstruktywnej, rzeczowej, ale zwykłego hejtu. Cóż, gdy decydujesz się wychynąć zza domowych pieleszy możesz zwyczajnie zostać oblany pomyjami.
Cenimy sobie za to bardzo, kiedy ktoś przeczytał i przemyślał naszą książkę i opowiada nam o swoich wrażeniach – jesteśmy otwarte i gotowe na te uwagi. Chcemy być coraz lepsze, dlatego takie głosy są dla nas niezwykle istotne.

— Czy wzorowały Panie jakąś stworzoną przez siebie postać na kimś realnym?
 obie od zawsze byłyśmy nazywane „Artystkami ze spalonego teatru”. Niewiele nam trzeba, aby wykreować dowolne, skrajne postaci. Kreacja, to oprócz wspomnianej weny też nasze drugie imię😊.Bohaterowie „Planu Huberta” to kompilacje różnych osób, mozaiki złożone na potrzeby książki

— Pojawiło się pytanie o największy problem w trakcie pisania wspólnej książki. Może była jakaś ciekawa, wesoła historia, która przydarzyła się przy powstawaniu „Planu Huberta”?
 Nasz system pisania opierał się w dużej mierze na przesyłaniu brudnopisów przez popularny komunikator w telefonie komórkowym. Niejednokrotnie myliłyśmy adresatów. Zamiast Ewelina do Marty lub odwrotnie- wysyłałyśmy w pośpiechu teksty do osoby, z którą toczyła się ostatnia konwersacja. I tak na przykład fragment zawierający cyt. „wytarmosił cycki księgowej”, trafił do szefa ekipy remontowej.

— Pomysły na nowe powieści potrafią dopaść w najmniej oczekiwanym momencie. Autorzy, z którymi rozmawiamy, mówią o prysznicu, pod którym przychodzą świetne dialogi, dobre sceny, a nawet całe pomysły na książki. Czy są miejsca, w których dopadają Panie największe inspiracje?
— Ewelina: u mnie niestety (!) czwarta, piąta nad ranem, a czasami lot samolotem… kojarzę konkretny fragment napisany w czasie podróży, gdy współpasażerem był piosenkarz Seal. Mogłybyśmy w tym miejscu ogłosić konkurs, jaki tytuł piosenki Seala został wykorzystany w Planie Huberta J
Marta: u mnie inspiracją są ludzie, zasłyszane historie, czasem piosenka, którą usłyszę. Nie jest to może oryginalne, ale nosze w torebce notatnik i zapisuję sobie hasłowo co przyszło mi do głowy, aby tego nie zgubić.

— Skoro o inspiracjach mowa. Czy jest jakaś osoba, która w szczególności potrafi Panie zainspirować?
— Ewelina: zazwyczaj są to osoby całkowicie odmienne niż ja- te dużo mniej i dużo bardziej pozytywne.
Marta: najbardziej inspirujące są realne historie zwykłych ludzi. Uwielbiam słuchać, rozmawiać z nimi, wchodzić w interakcje, obserwować. To doskonałe źródełko twórcze.
— Autorzy doprawdy potrafią być groźnymi ludźmi. Często śmiejemy się w trakcie różnych konwersacji, że lepiej nie zadzierać z pisarzem, bo może umieścić daną osobę w swojej książce i sprawić mu niewyobrażalny ból. Czy Panie też stosują tę brutalną taktykę? ;) Pytamy, zważywszy na pewnego bohatera „Planu Huberta”, który zasługiwał na... mocne potraktowanie.
 Tak, niestety Hubert skupia w sobie takich Hubertów, których w świecie wiele. Nie chcemy zdradzać treści książki, ale proszę zwrócić uwagę jak realnym jest on człowiekiem- w relacjach z żoną, kochanką, czy w sferze zawodowej. Nie bez kozery mówi się o kimś, że dąży po trupach do celu. Taki skomasowany i wyabstrahowany Hubert dostaje to, na co zasłużył.
Nasza książka jest pewnym ukaraniem takich, a nie innych zachowań, a z drugiej strony pokazaniem wartości, w które warto wierzyć i zgodnie z nimi postępować.

— Takie proste, ale dla wielu autorów trudne pytanie. Co daje Paniom pisanie?
 Poczucie sprawczości. Sprawczości nad własnym czasem, marzeniami, bohaterami, z którymi można robić, co się chce. Możliwość opowiedzenia jakiejś historii, przekazania jej innym, podzielenia się kawałkiem siebie.


— Mają Panie jakieś pisarskie nawyki? Coś, co zwykle Panie robią, zanim siądą do pisania?
 E: tak! Od razu wysyłam tekst do Marty. A tak na poważnie- niestety niczego nadzwyczajnego nie robię.
M: - Nic specjalnego. No może to, że często piszę w niestandardowych miejscach czy pozycjach. Rzadko kiedy jest to stół czy biurko, dużo częściej fotel, łóżko czy podłoga:)

— Czy wydarzenia z życia wpływają na to, o czym Panie piszą? Czy jednak wszystko to, co zawarte w powieści i, mamy nadzieję, w przyszłych powieściach, to wyłącznie fikcja, wymysł wyobraźni?
 Z pewnością doświadczenia życiowe, obserwacje, historie dalszych i bliższych znajomych mają wpływ na nasze pisanie. Nie wyobrażam sobie, że mogłoby być inaczej. Jednak nasza historia i nasi bohaterowie czerpią z tego wybiórczo, biorą małe kawałeczki. Cała reszta to pole dla naszej wyobraźni.

— Może zdradzą Panie jakieś plany wydawnicze na przyszłość? Szykuje się coś nowego, może dalsze losy Olgi z „Planu Huberta”? A może coś zupełnie innego, z innego gatunku? Chętnie się tego dowiemy. ;)
- Zdradzimy, że mamy więcej pomysłów niż czasu. Dwie książki rozpoczęte. Jedna to bardziej romans druga powieść obyczajowa. Marcie marzy się kiedyś również jakaś fantastyka!
A co do „Planu Huberta” – bohaterką, na którą mamy bardzo konkretny plan … jest… uwaga… Emilia.

— Jakie trzy złote rady dałyby Panie przyszłym debiutantom?
 Na razie nie czujemy się jeszcze na tyle doświadczone, aby ich udzielać. To, z czego jesteśmy dumne i jest naprawdę świetną praktyką, to zbudowanie sobie grupy testowej. Czym większa tym lepsza. Nikt nie jest omnibusem i być może fakt, że znamy się jak łyse konie tylko przeszkadza w obiektywnej ocenie wzajemnie pisanych tekstów. My rozumiemy się w mig, ale czy inny zrozumieją nas? Warto to na bieżąco sprawdzać.

— Na koniec spytamy o motto. Czy mają Panie jakieś słowa, które dumnie wiszą gdzieś na ścianie, tablicy, są zapisane w notesie albo zakodowane w pamięci, a które korzystnie na Panie wpływają?
— E: - Za S. J. Lecem: „Czas robi swoje, a ty człowieku?”
M: - niestety, ale będzie po angielsku- to tytuł albumu i piosenki mojego ukochanego zespołu Incubus: „If not now, when?”. No właśnie, jeśli nie teraz to kiedy? Może to jedyna szansa?

— Oczywiście bardzo dziękujemy za wszystkie odpowiedzi i poświęcenie nam czasu. Gratulujemy świetnego debiutu i z przyjemnością będziemy oczekiwać kolejnych powieści w wydawniczym dorobku! ;) /Arystokratki spod księgarni: Agata & Julia.
 Jesteśmy zaszczycone Waszą uwagą. Dziękujemy za wsparcie.

maja 19, 2019

Szokujący, ekscytujący i przerażający "Kociarz"!

Szokujący, ekscytujący i przerażający "Kociarz"!

„Kociarz”
Autor: Kristen Roupenian
Kategoria: literatura współczesna
Wydawnictwo: MUZA
Stron: 318
Tłumaczenie: Magdalena Sommer
Premiera: 24.04.2019

Zbiory opowiadań to coś, po co naprawdę bardzo rzadko sięgam. Nie, dlatego, że nie lubię takiej formy, ale ciężko trafić na interesujące, trzymające się kupy opowiadania. Sama piszę tego rodzaju teksty, głównie do antologii grupy literackiej, do której należę, więc postanowiłam dać szansę „Kociarzowi” pochodzącego od jednej autorki: Kristen Roupenian. Skusiły mnie bardzo dobre opinie o książce oraz tematyka, którą porusza pisarka. „Kociarz” miał fascynować, odstręczać, ekscytować, budzić wstręt, przerażać i jednocześnie zachwycać. Opowiadania miały złożyć się w portret pokolenia ery Instagrama i Tindera, co oczywiście jak najbardziej miało miejsce. Autorka poruszyła najważniejsze kwestie naszych czasów, pokazała ich, niekiedy, brutalne oblicze, które niejednokrotnie przerażało i tak, jak zapowiadano, budziło wstręt. Cały zbiór składa się z dwunastu opowiadań o różnej tematyce, o różnych stopniach emocjonalności. Osobiście „Kociarz” wpisuje się na listę powieści, które mną wstrząsnęły i pozostawiły duży ślad na czytelniczej duszy. Teksty zakorzeniły się w mojej pamięci i sercu, pozwoliły przemyśleć wiele spraw i spojrzeć na nie z całkowicie innej perspektywy. Rzeczywiście „Kociarz” może zszokować...

„Co jakiś czas ogarniał ją melancholijny, marzycielski nastrój, jakby tęsknota. Tęskniła za Robertem, nie tym rzeczywistym, lecz za człowiekiem, którego wyobraziła sobie na podstawie wszystkich tych esemesów podczas ferii”

„Kociarzy” jest bardzo życiowym zbiorem opowiadań. Wszystkie nawiązują do jakiegoś problemu naszych czasów, ukazując jego potężne oblicze i straszną moc. Chora potrzeba dominacji, posiadania władzy nad innymi, traktowanie ludzi niczym przedmioty ze sklepu, niczym nic niewarte marionetki, które pociągnięte przez sznurki, zaczną zachowywać się tak, jak tego oczekujemy; molestowanie w pracy przez wyżej postawionych dyrektorów czy prezesów, poznawanie za pomocą internetu i nie spełnienie wyraźnych oczekiwań. To tylko zalążek całej góry tematów, które zostały poruszone w zbiorze. Każde opowiadanie ma inny wydźwięk, każde sprawia inne wrażenie, jednak jedno je łączy. Wszystkie potrafią niemalże wbić w fotel.





Tytułowe opowiadanie faktycznie jest jednym z najlepszych z całego zbioru, pozostawia po sobie niedosyt, chce się więcej i więcej, chce się poznać resztę historii Roberta oraz Margot, ale niestety kończy się ono zbyt szybko i zbyt mocno. Na koniec aż ciśnie się pytanie „to już? Ale jak to?”. Dosłownie. Takie były moje pierwsze odczucia po zakończeniu czytania tej opowieści. Mimo że bardzo dobre, to nie ono mnie najbardziej zszokowało. Rozpoczęłam „Kociarza” po kolei, czyli od opowiadania „Niedobry chłopiec” i to właśnie ten tekst przeraził mnie najbardziej, zakodował się w umyśle na dłużej niż pozostali. Byłam oburzona, czułam niewyobrażalny wstręt i ogromne przerażenie. Serce nie raz zabiło mocniej w trakcie poznawania historii perwersyjnej pary oraz ich wspólnego, cichego i bardzo podporządkowanego przyjaciela. Opowiadał o „Niedobrym chłopcu” mojej przyjaciółce w trakcie podróży z jednego końca miasta na drugi. W połowie chyba sama miała ochotę zwymiotować i prosiła, bym zatrzymała się w dalszych relacjach z czytania. Była równie zszokowana co ja, ale powiedziałam jej, że to dobra reakcja. Autorka wywołała w swoich odbiorcach różnorakie emocje, odczucia i właśnie te wspomniane reakcje. W prostym, minimalnym stylu, bez zbędnych ubarwień, poetyckości czy górnolotnych opisów, przekazała to, co chciała, wywołując w czytelnikach to, co pragnęła wywołać. Mnie osobiście tym kupiła. Nie dziwię się więc, że „Kociarz” zyskał taką popularność. Kristen w łatwy, ale naprawdę dobry sposób, przedstawiła prawdę o naszych czasach, o ludziach, o ich umysłach, fantazjach, zachowaniach, pragnieniach.

„David pada przy niej na łóżko, a potwór zrodzony pod skórą jego ukochanej pulsuje w jego krwiobiegu, z bezbłędnym instynktem zmierzając w kierunku serca”

Mam ogromną nadzieję, że „Kociarz” trafi do jeszcze szerszej publiki w naszym kraju. To zbiór, który powinien przeczytać niemal każdy, chociaż nastolatków bym jednak powstrzymała. To chyba jeszcze nie czas na takie książki. Mimo wszystko kiedyś na pewno warto. Może być trochę odstraszająco, przerażająco i szokująco, ale o to chodziło. To musiało zostać powiedziane i przedstawione właśnie w taki sposób, by zostało zapamiętane na dłużej. „Kociarz” jeszcze długo nie wyjdzie z zakamarków mojej pamięci, tego jestem niemalże pewna.
Zbiór opowiadań jak najbardziej polecam i jestem ogromnie ciekawa, co powiecie na te wszystkie teksty Kristen Roupenian. Czy też będziecie mieli podobne odczucia? A może dopadną Was całkowicie inne refleksje? Koniecznie podzielcie się swoją opinią, jeśli książkę macie już za sobą.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu MUZA.

Do poczytania,
Arystokratka A./Aga

maja 19, 2019

"Dzisiaj należy do mnie" - bo to, co wydaje się końcem, jest zarazem początkiem...

"Dzisiaj należy do mnie" - bo to, co wydaje się końcem, jest zarazem początkiem...

„Dzisiaj należy do mnie”
Autor: Agnieszka Dydycz
Kategoria: literatura obyczajowa
Wydawnictwo: MUZA
Stron: 478
Premiera: 17 kwietnia 2019

„Dzisiaj należy do mnie” potrafi skusić. Potrafi skusić subtelną, wyjątkową i przyciągającą wzrok okładką oraz niezwykłym opisem zapowiadającym równie niezwykłą wędrówkę przez dużą ilość stron. Fakt jest taki, że książka spełniła swój cel, wykonała zadanie, które z góry było dość jasne i klarowne. Powieść miała być słodko-gorzką historią, pełną barwnych postaci, zaskakujących wydarzeń, odważnych decyzji oraz wyborów. Miała być ciepła, przyjemna i skłaniająca do przemyśleń. Czy taka była? Oczywiście. Jak najbardziej autorce udało się przenieść wszystkie te punkty na papier, na wyjątkową książkę, która zagości na ważnej półce w mojej biblioteczce. Dlaczego tam zagości? O tym z chęcią wam opowiem.


„Zrozumiałam już bowiem, a przede wszystkim zaakceptowałam prawdę, że nic nie trwa wiecznie. Ani radość, ani ból. Każdy z tych etapów ma swój określony czas, czasem dłuższy, czasem krótszy, a potem po prostu przemija. By po nim mógł nastąpić kolejny. I kolejny...”

„Dzisiaj należy do mnie” to przede wszystkim powieść o życiu. Aby doprecyzować, musiałabym zdradzić naprawdę wiele szczegółów, jednak w dużej mierze opowiada o losach nie tylko głównej bohaterki, Kamy, ale innych, ważnych ludzi, którzy przewinęli się przez jej życie. Życie pełne różnorakich wydarzeń, wpadek, niewłaściwych osób, sukcesów, radości, spełnionych marzeń. Kama również jest interesującą postacią. Na początku zastanawiałam się, czy powieść zawiera w sobie wątki autobiograficzne. Za Chiny Ludowe nie potrafiłam wyrzucić tej myśli z głowy, ale na końcu przeczytałam posłowie i teraz już mniej więcej wiem, chociaż to konkretne uczucie dość często towarzyszyło mi w trakcie czytania. Wracając jednak do bohaterki. To naprawdę wyjątkowa postać, choć, niestety, nie mogłabym powiedzieć, że ją polubiłam. Jest wyjątkowa, aczkolwiek wielokrotnie miałam z nią niezidentyfikowany problem. Mimo wszystko jako postać książkowa spełniła się fenomenalnie, gdyż autorka świetnie nakreśliła jej charakter, jej tok myślenia, plany, uczucia, wątpliwości czy niesamowitą starą duszę. Sny, które pojawiały się na łamach książki, były jednymi z najbardziej interesujących mnie wątków. Podróżowanie po Francji, docieranie do nowego domu, odbieranie porodów w zakonie, to wszystko było niezwykle ciekawe i sprawiały, że z chęcią wczytywałam się w historie Marka, Teodozji czy Sophie Madelaine, która z tej trójki zyskała moją największą sympatię.

„To był dowód na to, że prawdziwa miłość istnieje. I czeka. Na każdego, gdzieś, kiedyś. Trzeba się tylko odważyć po nią sięgnąć, jak zrobił to nasz kolega Jan Maria N. I nie bać się, co pomyślą lub powiedzą o nas inni”

Książka porusza ważne aspekty, nad którymi warto się zatrzymać i pomyśleć. Ostatecznie sprowadza się do refleksji, które chcąc nie chcąc, same nasuwają się po przeczytaniu całej lektury lub w trakcie jej czytania. Mowa oczywiście o ulotności chwil, przemijaniu, o wierze w lepsze jutro, optymistycznym podejściu, marzeniach, niezwykłej sile miłości, o rodzinie i bliskości, o przyjaźniach, podróżach, śmierci, stracie, chorobie i strachu. Mogłabym tak wymieniać i wymieniać, ponieważ „Dzisiaj należy do mnie” porusza wiele ważnych kwestii. Jak wspomniałam na początku, opowiada o życiu, a życie składa się nie tylko z przeszłości czy okrutnych momentów, ale i tych radosnych, pięknych, które warto uchwycić niczym na obrazie czy na fotografii. Przy czytaniu było zarówno miło, sympatycznie, marzycielsko i uroczo, jak i smutno, pesymistycznie, nerwowo. Można spodziewać się naprawdę całej lawiny emocji. Książka zawiera w sobie elementy z teraźniejszości bohaterki, jak i przeszłości. Bardzo często Kama wraca do tego, co było, opowiadając czytelnikowi swoje perypetie. Jest na wesoło i na smutno. Na słodko, i na gorzko. Dzięki doświadczeniom i różnym przeżyciom bohaterka w sposób pouczający daje niezłe życiowe lekcje.

„Czułam wtedy, że gdzieś tam, poza mną, istnieje jakiś świat zewnętrzny, ale mnie to nie interesuje, nie dotyczy. Wiedziałam jednocześnie, że kiedyś będę musiała wyjść z tej swojej bezpiecznej kryjówki, jednak nie myślałam o tym. Czułam, że mam czas, że mam na to bardzo dużo czasu”

Czy nawet dobra książka może mieć wady? Niestety tak, chociaż wolałabym, by ich w ogóle nie było, ale cóż, świat byłby zbyt piękny. „Dzisiaj należy do mnie” chociaż jest wyróżniającą się powieścią na tle wielu propozycji wydawniczych, posiada, według mnie, kilka wad. Nawał wydarzeń. Nawał bohaterów. Chaos. Artystycznego chaosu nigdy nie za mało, ale zapewne istnieje granica, która powinna stopować. Jeśli chodzi o tę obszerną powieść, miałam jedynie zastrzeżenia do naprawdę wielu postaci, które pojawiały się w historii. Będąc na końcu już prawie nie pamiętałam, kim był Jan Maria N. czy pewien Francuz, którego imienia nie napiszę, bo również na pamiętam. To nie dlatego, że nieuważnie czytałam. To dlatego, że w międzyczasie pojawiło się dziesięciu kolejnych bohaterów, o poprzednich nie było mowy, więc zaczęłam zapominać. To samo tyczyło się wydarzeń w życiu Kamy. Tu podróż do Włoch, tu pluskwy, tu mokre dywany i ich okropny dźwięk, tu Francja i piękny Paryż, rozmowy na ławce, zaraz pięciu nowych partnerów, kolejne wyjazdy, obrzydliwa sytuacja z głową jednego z państw, ale po tym następne dziesięć przygód. Gdy zamknęłam książkę, pamiętałam najważniejsze i kilka pobocznych wątków, podróży czy wydarzeń z życia bohaterki, ale że przez prawie pięćset stron był ich taki nawał, wiele już umknęło mi z mojej krótkotrwałej pamięci. Mimo tej wady, według mnie, to w ostatecznym rozrachunku powieść i tak wypadła naprawdę dobrze. Jej głównymi plusami są wartości, które przekazuje nam autorka oraz ważne kwestie, nad którymi warto pomyśleć, zastanowić się. Zatrzymać na chwilę w tym pędzącym pociągu zwanym życiem, i spojrzeć na świat trochę inaczej. W końcu dzisiaj należy do was. ;) Wspaniale było móc przejść przez historię Kamy, a dzięki lekkiemu stylowi pani Agnieszki, poszło mi w miarę błyskawicznie, zważywszy na ograniczony czas, kiedy mogłam czytać. Książkę śmiało mogę polecić z ręką na sercu. Niech to będzie kolejna fantastyczna polska powieść, która zaistnieje na naszym rynku, która zachwyci kolejnych czytelników, bo jest tego warta.

„Zupełnie jak życie, pomyślałam. Czasem przywali albo nawet kopnie boleśnie, by za chwilę pogłaskać i rozpieścić. I nigdy nie doprasza się oklasków czy polubienia, po prostu robi swoje... Im szybciej się do tego przyzwyczaimy i zaakceptujemy, tym lepiej. Dla wszystkich, a przede wszystkim dla nas samych”

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu MUZA.

                                          Do poczytania,
                                      Arystokratka A./Aga

maja 14, 2019

Przedpremierowo, najbardziej wyczekiwany debiut 2019, czyli "Współlokatorzy"!

Przedpremierowo, najbardziej wyczekiwany debiut 2019, czyli "Współlokatorzy"!

„Współlokatorzy”
Autor: Beth O’Leary
Kategoria: literatura obyczajowa/komedia romantyczna
Wydawnictwo: Albatros
Stron: 432
Tłumaczenie: Robert Waliś
Premiera: 15.05.2019

Niesamowity, godny polecenia, zabawny i uroczy debiut! Tak właśnie opisałabym na szybko, czym są „Współlokatorzy”. Odkąd przeczytałam opis tej książki, wiedziałam, że to coś idealnego dla mnie po ciężkiej literaturze, po trudnych egzaminach. Tak się składa, że powieść czytałam w trakcie ważnych, stresujących, wszystkim znanych matur, więc lektura spełniła moje oczekiwania. Odstresowała mnie i znacznie poprawiła humor. Przy „Współlokatorach” miałam się śmiać, miałam się cieszyć, miałam dostać zaskakującą, radosną, wspaniałą komedię romantyczną. Czy taką dostałam? Tak! Tak! Tak! A nawet w nawiązką. Już dawno nie czytałam czegoś tak dobrego z tego gatunku. Beth O’Leary zmiotła mnie z nóg i od razu po zamknięciu książki stwierdziłam „chcę ekranizację, najlepiej na już!”. Nie mogłam się pogodzić z faktem, że właśnie skończyłam przygodę z niezwykłymi współlokatorami, że historia Tiffy i Leona dobiegła do finiszu. Absolutnie się nie zgadzam. Potrzebuję więcej! Jestem zdesperowana, by błagać o dalsze losy bohaterów, chociażby Gerty i Mo albo Richiego. Jednak zacznijmy od początku i skąd ten mój zachwyt?

„Przypominam sobie, że nie da się nikogo uratować na siłę – ludzie muszą to zrobić sami. My możemy najwyżej im pomóc, gdy będą gotowi”

„Współlokatorzy” opowiada historię dwójki wyjątkowych ludzi. Tiffany, która rozstała się z chłopakiem po naprawdę burzliwym i niezbyt zdrowym związku i potrzebuje mieszkania, by móc się odciąć od Justina na zawsze, oraz Leona, cichego, spokojnego i przeżywającego osobistą tragedię młodego mężczyzny, który potrzebuje dodatkowych środków finansowych, więc postanawia wynająć swoje mieszkanie. Główny problem polega na tym, że jest tylko jedna sypialnia, jedno łóżko. Muszą je dzielić. Kiedy więc Leon pracuje w nocy i na weekendy wybywa, Tiffany może spokojnie użytkować lokal. Chociaż to zwariowane, oboje godzą się na ten układ, wiedząc, że i tak nigdy się nie zobaczą, zawsze się wyminą. Sprawy komplikują się, kiedy rozpoczynają karteczkową wymianę zdań, dzielą się tam swoimi refleksjami, planami, krótkimi rozmówkami na temat dnia, ludzi oraz gdy rozpoczynają gotowanie dla siebie. Podczas jednego wydarzenia coś ulega jeszcze większej zmianie. Zasady trzeba trochę nagiąć. Teraz, po tej zmianie, będzie gorzej czy lepiej? Na to pytanie oczywiście trzeba szukać odpowiedzi w powieści, która od pierwszych stron porywa czytelnika i nie wypuszcza aż do ostatnich stron, które swoją drogą są naprawdę wyjątkowe i wspaniałe!


„Współlokatorzy” zachwycają od samego początku. Tiffany to bardzo ekspresyjna osoba, wszędzie jej pełno, jest barwna, szalona i odważna. Pasjonuje się rzeczami, które inni mogliby uznać za śmieszne. Kocha kolorowe, ręcznie wykonane szaliki, ma pełno niepotrzebnych gratów, którymi zdobi wspólne mieszkanie, jest też otwarta i bardzo wylewna, może nawet trochę dziwna. Mimo tego jak bardzo sprawia wrażenie pozytywnej postaci, kryje w środku traumę i uraz. Jej związek z Justinem był burzliwy i odcisnął na niej piętno, a Tiffy stara się podnieść przy pomocy wyjątkowych przyjaciół, których każdy chciałby posiadać. Mo ma psychologiczny umysł, zawsze znajdzie mądre rozwiązanie, jednak będzie przy tym bardzo subtelny i troskliwy, natomiast Gerty, prawniczka, to niezwykle wredna, opryskliwa, szczera do bólu kobieta, która omija cackanie się i głaskanie po główce. Gdy pozna się Tiffany wraz z jej paczką, od razu chce się ich wszystkich poznać. Tym bardziej, że dochodzi do tego wygadana i wesoła Rachel oraz debiutująca podopieczna Tiff czyli Kathrin, pisarka od szydełkowania. Leon znowuż to typ postaci, do której troszkę dłużej musiałam się przyzwyczajać. Cichy, spokojny, całkowicie zrównoważony, introwertyczny i zamknięty w swoim świecie bez zmian. Mimo to po czasie polubiłam niemal wszystkich (pomijając paskudnego Justina i Kay, którą rzuciłabym w krzaki) bohaterów, gdyż są charakterni, wielobarwni i po prostu prawdziwi. Kiedy czyta się o tych postaciach, ma się świadomość, że można byłoby takich ludzi spotkać na żywo. Ogromny, ale to ogromny plus za wykreowanie tak świetnych, tak różnorodnych bohaterów, którym kibicowałam. W szczególności Richiemu, który tak jak reszta, jest wyjątkowy, a tak boleśnie ukarany przez życie...

„Mów tata lubi mawiać: życie nigdy nie jest proste. To jedno z jego ulubionych powiedzonek.
Myślę, że to nieprawda. Życie często bywa proste, ale zauważamy to dopiero wtedy, gdy bardzo się komplikuje. Na przykład nigdy nie jesteśmy wdzięczni losowi za zdrowie, dopóki nie zachorujemy, ani nie cieszymy się, że mamy szufladę ze starymi rajstopami, dopóki nie podrze nam się najnowsza para”

Fabuła „Współlokatorów” może nie jest skomplikowana i wymagająca myślenia, ale jest, tak jak bohaterowie, wyjątkowa na swój własny unikatowy sposób. Zachęca prostotą, a jednocześnie czymś maksymalnie wielobarwnym. Jest radość, jest dużo śmiechu, jest też dramat, smutek, jest moment na refleksję i zastanowienie się nad życiem. Miała być komedia romantyczna, a wyszło coś znacznie więcej, za co kolejny ogromny plus dla Beth O’Leary, którą z przyjemnością bym ścigała o następną książkę. Jej pióro jest tak lekkie, tak przyjemne w odbiorze, że powieść się wręcz połyka, mimo całkiem pokaźnej objętości. Nie mogę wyjść z podziwu dla stworzenia unikatowej komedii romantycznej wśród tylu książek z tego gatunku. Jednak autorce udało się to zrobić i trzymam kciuki za ekranizację, gdyż z wielką przyjemnością obejrzałabym na dużym ekranie historię Tiffy i Leona. Przewrotność, łamanie zasad, wymiana karteczek zamiast normalnej konwersacji, bycie dla siebie oparciem, a przede wszystkim wyjątkowa (jak cała powieść) relacja dwójki całkiem różnych ludzi. Tak wiele ich dzieli, tak wiele różni. Mimo to umiejętność zrozumienia się chyba mieli we krwi. Chociaż śmiało mogę nazwać „Współlokatorów” uroczą książką, nie ma w sobie tylko kilograma lukru i jeszcze więcej posypki. Absolutnie. To również wzloty, upadki, traumy, urazy, ciężka historia więzienna jednego z bohaterów. Ukryta głębia przyjdzie z czasem, a wtedy czytelnik będzie wiedział, że to właśnie TO. To, co miało wbić się do serca i do umysłu. Ja osobiście jestem po stokroć zachwycona „Współlokatorami” i tak, jak wspomniałam, potrzebuję ekranizacji i kolejnej powieści Beth, ponieważ jej pióro będzie od teraz jednym z moich ulubionych. Ogromnie, ale to ogromnie polecam! Jest na co czekać ;)


Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Albatros.


    

  Do poczytania,
     Arystokratka A./Aga

Debiut, który zwali z nóg! Trochę o "Sentymentalnej bzdurze" Ludki Skrzydlewskiej.

„Sentymentalna bzdura” Autor: Ludka Skrzydlewska Kategoria: romans/sensacja Wydawnictwo: Editio Red Stron: 574 Premiera: 12.02.2...

Copyright © 2016 Arystokratki spod księgarni , Blogger