lipca 28, 2019

O miłości, która przenosi góry, czyli "Sekrety Julii"!


„Sekrety Julii”
Autor: Anna Płowiec
Kategoria: literatura obyczajowa
Wydawnictwo: Znak
Stron: 487
Premiera: 17 lipca

Ostatnimi czasy mam słabość do romantycznych historii, które zapierają dech w piersiach, przyprawiają czytelnika o szybsze bicie serca, powodują rumieńce oraz to dobrze znane, rozlewające się po duszy ciepło. Z tego więc względu zdecydowałam się na pierwsze spotkanie z Anną Płowiec i jej nową książką, która swoją premierę miała 17 lipca. „Sekrety Julii” miały być lekturą o miłości tak wielkiej, że przenosi góry, o sekrecie, który może zmienić dosłownie wszystko. Jako fanka połączenia love story i tajemnica, skusiłam się od razu. W dodatku ta delikatna okładka z bzem, nie mogłam powiedzieć „nie” tej pozycji. Jak przebiegło to górskie spotkanie z gorącymi uczuciami i sekretem w tle? O tym już za chwilę.

„Jej świat zawalił się po raz drugi, ale tym razem w gruzach nie było już czego szukać”

Historia opowiada o losach dwóch kobiet, matki i córki. Alicja po śmierci matki odnajduje w jej pokoju stare listy, które rzucają zupełnie inne światło na dawniej prowadzone życie zmarłej. Zainteresowana tą historią kobieta postanawia je przeczytać, chociaż w duchu czuje obawę przed tym, co może odkryć. Los bowiem płatał niejedne figle jej matce. Od momentu, gdy Alicja sięga po listy, książka zostaje prowadzona z nowej, według mnie, o wiele lepszej perspektywy. Czytelnik zostaje przeniesiony do starych czasów, okresu młodości pięknej Julii, matki Alicji. W malowniczych górach dzieje się prawdziwa akcja rodem z filmów czy książek. Julia dzięki przypadkowi poznaje chłopaka, który zawróci jej nie tylko w głowie, ale i w kruchym sercu. Nie zawsze jednak to, co wygląda na piękne, pięknym pozostanie do końca. Bohaterka, poznając Sylwka, jeszcze nie wiedziała, co tak naprawdę na nią czekało. A była to istna paleta różnorodnych emocji. Od miłości, po złość.
Na początku nie wiedziałam, co chcę przekazać w tej recenzji. Książka wywołała we mnie mieszane uczucia. Myślę, że lubię ją połowicznie, o ile mogę tak powiedzieć. Wraz z pierwszymi stronami i rozdziałami pojawiło się pytanie „kurczę, jeśli tak będzie do końca, nie wiem, czy będzie to dobra książka”. Czułam, że mogę mieć z nią niewielki problem. Jeszcze większe zamieszanie pojawiło się przy zmianie perspektywy. Nie wiedziałam, kim była rzekoma Julia, co się stało z pierwszą bohaterką, Alicją, dlaczego nagle mowa o czymś zupełnie innym. Nie było to gładkie przejście z jednych czasów do drugich, nawet jeśli oddzielone częściami. Mimo to od momentu, gdy przeszłam na perspektywę Julii, poczułam to, co powinnam poczuć na początku. Chciałam czytać dalej, pragnęłam dowiedzieć się więcej i więcej. Życie Julii, jej przygody z przyjaciółką Ewą z górskim krajobrazem w tle, zdecydowanie to zaważyło na moim uśmiechu na twarzy. Była to po prostu ciekawa fabuła, ciekawe akcje, ciekawi bohaterowie, którzy zainteresowali swoimi unikatowymi charakterami. W szczególności sympatią zapałałam do Ewy, świetnej, spontanicznej i pomysłowej kobiety, studentki filologi polskiej. Ta wesoła postać zostanie przeze mnie zapamiętana na o wiele dłużej niż sama Julia, chociaż i ona pozostanie w moim sercu dość długo. Mimo tego że Julię także lubiłam, to miałam z nią kilka problemów. W niektórych momentach bywała strasznie irytująca i jedynym wyjściem było wylanie na nią kubła zimnej wody. Niestety, było to niemożliwe, dlatego pozostawało mi wtedy mieć nadzieję na lepszy moment. Na szczęście lepsze momenty pojawiały się więcej niż te złe. Płochliwa, cnotliwa, świętobliwa Julka może zdecydowanie trochę zdenerwować, ale z czasem przywykłam do jej charakteru i płacz z byle powodów nie był tak irytujący jak na początku przygody z tą młodą, delikatną kobietą o złotym sercu. Reszta bohaterów stanowiła oczywiście ważny element powieści, w szczególności tajemniczy Sylwek, górska, wyjątkowa miłość, która przecież może przenosić góry. Ta para nie wywołała we mnie takich emocji jak w innych książkach, aczkolwiek zostanie zapamiętana. Ich miłość była wolna niczym rozkwitający kwiat, piękna i powiedziałabym, że urocza. Jedyny minus, który zarobił sam Sylwek to moment naciskania na Julię w konkretnej sprawie. Naprawdę pragnęłam wejść do tej książki, by mocno go trzepnąć w ramię.

„Tak będzie i tym razem, bo inaczej... po prostu nie. Nie można przecież żyć bez powietrza”

Prawdziwy sekret Julii w rzeczywistości nie był tak wielkim sekretem, jaki początkowo zakładałam. Domyśliłam się, co się kroi, jaka historia wypływa z życia młodej Julii, ale to nie przeszkadzało mi w dalszej lekturze. Tak, jak pisałam wcześniej, bardzo polubiłam perspektywę Julki, była zdecydowanie lepsza niż w momencie, kiedy z powrotem przenosiłam się do świata Alicji odkrywającej kolejne karty z życia matki. Autorka świetnie oddała klimat dawnych czasów, miałam wrażenie, jakbym naprawdę znajdowała się w dziewięćdziesiątym... pozwólcie, że dokładny rok pominę, gdyż mam słabą pamięć, jeśli chodzi o daty. W każdym razie kiedy tylko odrywałam się od lektury, ciężko było mi się przestawić z tamtych lat do naszego współczesnego świata. Zdecydowanie udzielił mi się klimat, który stworzyła Anna Płowiec w swojej górskiej, miłosnej powieści.
Zawsze Wam mówię, jaką mam słabość do książek, w których dominują emocje. Choć w „Sekrecie Julii” pojawiała się cała paleta różnorodnych uczuć, nie było takiej lawiny, jaką uwielbiam. Nie poniosło mnie na chmurach magii czy intensywności emocji, ale nie mogłam narzekać na ich brak. Cała lektura wypadła na ogromny plus, chociaż mam kilka zastrzeżeń. Nie poczułam tego wszystkiego tak intensywnie, jak liczyłam, nie czułam, że ta miłość mogłaby przenosić góry, a uczucia wypalają wielkie ślady na bohaterach, jednak mimo tych braków powieść mi się spodobała. Przede wszystkim górski klimat i to, co stworzyła autorka. Anna Płowiec ma bowiem niesamowity talent do urokliwych opisów, które robią ogromne wrażenie. Przez cały czas oczami wyobraźni widziałam to, co opisywała. Te piękne góry ze śnieżnym szczytem, te gęste lasy, obozy narciarskie, ogniska. To naprawdę mnie ujęło. Te wszystkie opisy tylko dodawały wyjątkowego uroku powieści. Jeśli więc lubujecie się w górskich klimatach, w słodkich, lecz wyrafinowanych relacjach między bohaterami, w sekretach, które potrafią odmienić dosłownie wszystko, a niestraszna Wam przygoda z polskimi realiami (swoją drogą doskonale opisywanymi), to „Sekrety Julii” są pozycją  dla Was. ;)

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Znak.

Do poczytania,
Arystokratka A./Aga

lipca 27, 2019

"Zemsta pachnie wilkiem" czyli wilkokrwiści na topie!

"Zemsta pachnie wilkiem" czyli wilkokrwiści na topie!


„Zemsta pachnie wilkiem”
Autor: J.G. Latte
Kategoria: Kobieca/Fantasy
Wydawnictwo: Novae Res
Ilość stron: 361

Pierwszy raz usłyszałam o tej książce na jednym z portali społecznościowych i już wtedy wiedziałam, że to będzie strzał w dziesiątkę. Powiem szczerze, że natrafiam na takie książki bardzo rzadko, gdyż ich ilość jest mała nad czym ubolewam. Tematyka dla mnie idealna, ponieważ uwielbiam czytać o zmiennokształtnych, o takim świecie. „Zemsta pachnie wilkiem” od razu trafiła na listę książek do przeczytania. Byłam ciekawa jak autorce uda się debiut, wręcz zżerało mnie to. Kiedy sięgnęłam po tę pozycję, zostałam zaskoczona nie tylko jej językiem, a stylem Latte, dzięki któremu szybciej się czyta, a także czerpie się z tego przyjemność. Przez pierwsze strony Latte rzuca czytelnika na głębokie morze emocji, gdzie panuje mrok, gniew, przerażenie wymieszane z bólem. W świecie istot nadprzyrodzonych dość często panuje przemoc, agresja, czy nawet śmierć. Brutalne sceny, które opisywała Latte wypadły świetnie, a wręcz zatkały mnie, gdyż naładowane były taką dawką emocji, która jest w stanie przenieść czytelnika nie tylko do odczuć postaci, a do jej umysłu. W pewnym momencie miałam wrażenie, jakbym siedziała w głowie bohaterki. Odkrywając jej uczucia, jej myśli.


Pierwsze spotkanie. Pierwszy kontakt wzrokowy. Pierwszy dotyk. Spotkanie Marty z Nazarem nie można nazwać dość szczęśliwym, a raczej rzekłabym, że wydarzyło się w dość traumatycznym momencie. Pierwsze spotkanie, po którym siła wraz z magnetyzmem nie pozwoliły o sobie zapomnieć. Alfa wiedział, że to była kobieta jego życia. Nie była pierwszą, ale ostatnią na jego drodze. Została wybrana przez wilka. Zawsze zadziwiały mnie pierwsze spotkania bratnich dusz u zmiennokształtnych, gdyż były nie tylko wyjątkowe, a piękne. Ta więź, która z każdą chwilą pogłębia się, zacieśnia się. Uczucie, które obezwładnia, sprawiając, że jest się podatnym na zranienie. Bohaterka pragnie zemsty na swoim oprawcy, na zdrajcy watahy Nazara. Powiem szczerze, że każde spotkanie z Kalebem doprowadzało mnie do czystej furii. Nie znosiłam go. Zastanawiałam się nad tą postacią wielokrotnie. Jak można być tak zepsutym do szpiku kości, by nie patrzeć na uczucia i bezpieczeństwo innych? Istnieją takie jednostki, a dwie z nich już poznałam. Inna istota o nadprzyrodzonych zdolnościach także sprawiła u mnie takie odczucie jak Kaleb, ale wywołała też inne dość mieszane emocje. Eleonora wzbudziła we mnie wstręt do tego, czym się żywiła, by powiększyć swoją moc, ale i sprawiała, że miałam szczerą ochotę zacząć się śmiać z jej postępowania. Na zewnątrz kusiła swoją nieskazitelnością, zakrywając swoją szpetną naturę głęboko wewnątrz. Nie dało się jej nie przyznać zadziwiającej urody, pod którą kryło się zło, a także paskudny charakter. Tylko jedno mnie w niej oczarowało, a właściwie oczy, które pod wpływem używania mocy, zmieniały się. Miałam wrażenie tak jak Marta, Nazar i reszta bohaterów, że w oczach Eleonory rozpętywała się burza z piorunami. Wyładowania, które były w tęczówkach, zaczarowywały, a także hipnotyzowały.

„To oczyszczenie okazało się nie tylko czysto fizyczne, było również swoistego rodzaju katharsis. To był pierwszy prawdziwy płacz od nocnego zdarzenia, w którym miała nieszczęście grać główną rolę. Pierwsza słabość, na którą pozwoliła jej wojownicza natura. Chyba właśnie tego potrzebowała, przyznania się przed samą sobą, że jakaś część jej osobowości została zniszczona, a reszta przeżyła, gotowa do odbudowy”

Następna istota o nadprzyrodzonych zdolnościach, którą miałam okazję poznać razem z Martą to krwiopijca Wasyl, który swoją aurą wzbudził we mnie przerażenie swoją postacią. Mrok, który go spowijał, zdawał się nie mieć końca, a jego początek był równie przerażający. Z reguły nie przepadam za wampirami, gdyż nie wzbudzają we mnie tej fascynacji, tej magii, co zmiennokształtni. Jedyne, co krwiopijca obudził to wstręt, te istoty nie tyle co mnie przerażają, a sprawiają, że mam ochotę biec jak najdalej od nich.  Nie można nie wspomnieć o jakże nieziemskich bliźniakach, którzy mnie ujęli. Od samego początku wyczekiwałam momentów, kiedy jeden z nich, a mianowicie Awram coś powie, zdarzały się takie chwile, ale były rzadkością, gdyż zmiennokształtny nie lubił się udzielać publicznie, a nawet wśród swoich, jedynie do brata. Awdiej urzekł mnie swoim charakterem i poczuciem humoru, bez którego nie byłby sobą. Oczywiście uwielbiałam momenty, kiedy nazywał Martę królewną, a ona nie raz i nie dwa miała ochotę mu przywalić. Była sytuacja, gdzie faktycznie Awdiej oberwał, a ja śmiałam się do rozpuku, bo wiedziałam, że wojownicza natura Marty nie pozwoli jej tego przemilczeć.

„Jedni mówili, że zmiennokształtność jest ich przekleństwem, ale on uważał zupełnie inaczej. To akceptacja tylko jednej partnerki przez wilka była prawdziwą klątwą. Gdy wybranka nie chciała cię lub po prostu umarła, w najlepszym wypadku spędzałeś samotnie resztę życia, wypełniony niczym niezastąpiona pustką, w najgorszym — twoje zmysły gotowały się i stając sie zagrożeniem dla wszystkich, musiałeś zostać zgładzony”

Jedną z tych smutnych postaci jest jak dla mnie Aleksy nazywany przez Martę Rudym Warkoczem. Postać, na której nałożył się niewyobrażalny ból, smutek, strata, cierpienie. W pewnym momencie współczułam mu, bo musiał żyć z piętnem, które pozostawił po sobie bliska mu osoba. Mrok, który zaczął go ogarniać, uczucia, które pragnęły wraz z jego bestią wydostać się na zewnątrz i rozpętać potężną burzę. Zawsze samotny, zawsze sam. Izolacja od reszty na przykład podczas wspólnego posiłku na stołówce pokazywała, że mężczyzna wolał spędzać ten czas samotnie, w ciszy, w swoim towarzystwie, które mu w zupełności wystarczało. Były momenty, kiedy rozmawiał z kimś innym, a mianowicie z Martą, to miałam wrażenie, że ta dwójka była na dobrej drodze do zawarcia więzi przyjacielskiej, choć bohaterka musiała zdobyć wpierw zaufanie, podziw, szacunek Rudego Warkocza.
Buzuje we mnie wiele emocji po zakończeniu tej książki i mam nadzieję, że na tym autorka nie poprzestanie, gdyż miałabym niezmierną ochotę już zacząć coś czytać spod jej pióra. Świat, który obsadziła w prawdziwych realiach był nie tyle, co dobry, a moim zdaniem wyśmienity. Każdy najdrobniejszy szczegół czytelnik mógł sobie zobrazować, a wręcz razem z bohaterami go odczuwać. Magia, która zamieszkała w tej książce nie opuszcza odbiorcy aż do samego końca. Nie dało się nie przywiązać do głównych bohaterów, Rudego Warkocza, czy Awdieja i Awrama, bez nich nie byłoby tej iskry, którą ma w sobie „Zemsta pachnie wilkiem”. Latte wzbudziła we mnie całą gamę emocji, która wciąż jest intensywna i wciąż na nowo o sobie przypomina. Adrenalina aż do teraz gra mi w żyłach, ta intensywność akcji, napotykane istoty. Ja jestem pod pełnym podziwem tej historii i mam nadzieję, że to nie ostatnia książka autorki. Język bohaterów, a w szczególności Marty był ostry, pikantny i wojowniczy tak jak jej natura. Nie mogłam wyjść z podziwu walki, determinacji, ale i odwagi bohaterki, co także zauważył Nazar. Zanurzyłam się w tym świecie i żal było z niego wychodzić, bo wciąż tam tkwię, uwięziona. Ta historia ma w sobie ogień, który zdolny jest sparzyć, gdy się za blisko podejdzie. Gorąco polecam Wam tę pozycję! Jest warta przeczytania! Poczujcie w sobie jej dzikość, jej pęd!

Za możliwość przeczytania dziękuję Wydawnictwu Novae Res.

Do poczytania, Amigo!
Arystokratka J.

lipca 18, 2019

"Milion nowych chwil", wzruszająca powieść dla tych, którzy utracili nadzieję na lepsze jutro!

"Milion nowych chwil", wzruszająca powieść dla tych, którzy utracili nadzieję na lepsze jutro!

„Milion nowych chwil”
Autor: Katherine Center
Kategoria: literatura obyczajowa
Wydawnictwo: MUZA
Stron: 416
Tłumaczenie: Anna Rajca-Salata
Premiera: 17 lipca

Wzruszająca powieść, która chwyci za serce niejednego czytelnika. Zanim zabrałam się za lekturę, poznałam krótką opinię mojej mamy, która zaczęła książkę przede mną. Stwierdziła jednym zdaniem, że dawno nie czytała czegoś tak dobrego i ujmującego. Po tej krótkiej rekomendacji wiedziałam, że się nie zawiodę. Gdy tylko przyjechałam do rodzinnego domu, zaczęłam przygodę z powieścią, która rzeczywiście złapała za serce, wzruszyła do łez, ale i dała sporo do myślenia. „Milion nowych chwil” to rzeczywiście wyjątkowa książka, którą będę śmiało polecać. Zawsze powtarzam, że dla mnie kluczową rolę odgrywają emocje. Absolutnie nie może ich zabraknąć, a jak będzie więcej, to narzekać nawet nie będę. Uwielbiam, gdy odczuwam książkę całą sobą, a z tą właśnie tak było.

„— Po prostu umrzemy. — Pstryknęła palcami.
— Mówisz tak, jakby to było łatwe.
— Umrzeć jest łatwo. Trudniej jest żyć”

Historia opowiada o dwudziestokilkuletniej Margaret, której nagle życie runie niczym domek z kart. Choć posiada, wydaje się, wszystko, czego potrzebuje każdy człowiek do pełnego szczęścia, ta jedna chwila, jedno wydarzenie sprawia, że całe to wszystko będzie powoli zanikało. Panicznie bojąca się latać samolotami wsiada na pokład wraz z bliską jej osobą, której ufa bezgranicznie. Chip naciąga zaufanie ukochanej, sprawiając, że niszczy kobiecie życie do szpiku kości. Po tragicznym wydarzeniu nic nie jest takie samo. Na Margaret spływa lawina nieszczęścia i pecha, kontrolująca matka zaczyna być powodem do nerwów, sekrety siostry smutkiem na sercu, a tajemniczy, gburowaty Ian, fizjoterapeuta ze szpitala obiektem zainteresowania.



„Milion nowych chwil” właściwie nie porusza czegoś nowego i świeżego. Można rzec, że temat został wałkowany wiele razy, wielokrotnie już wzruszał, pozbawiał czytelników kolejnych łez, a jednak Katherine Center udało się zrobić coś, dzięki czemu jej książkę można wpisać na listę tych wyjątkowych i godnych zapamiętania. Od początku prowadzi fabułę lekkim stylem, stylem emocji grających na duszy czytelnika długą pieśń złożoną z różnorodnych uczuć. Margaret to równie wyjątkowa postać, co sama powieść. Nie potrafiłam jej nie polubić. Wręcz przeciwnie. Była bohaterką, którą osobiście chętnie bym spotkała, a nawet się zaprzyjaźniła. Ogromnie współczułam tego, co przydarzyło jej się w życiu i liczyłam, że w końcu spotka ją ponowne szczęście, na które zasługuje każdy człowiek. Wizyta w szpitalu sporo się przeciągnęła, jednocześnie zwalając na naszą bohaterkę same nieszczęścia. Mimo to podziwiałam ją, bo choć niejednokrotnie miała ochotę się poddać, postanowiła walczyć ze wszystkimi przeciwnościami losu. Udowodniła, że po każdej potyczce można się podnieść, każdy ból można zastąpić ukojeniem, prawie każdą ranę mentalnie zagoić przy odpowiedniej maści. W przypadku Margaret maścią było na pewno spotkanie z siostrą oraz zakolegowanie się z tajemniczym fizjoterapeutą. Bohaterowie tej powieści są tak różnorodni, na swój sposób bardzo wyjątkowi. Ian, pewien ważny ktoś, kupił mnie na wejściu. Ten facet, chociaż potrafił nie raz i nie dwa zdenerwować, ma dobre, złote serce i zasługiwał na prawdziwe szczęście, tak samo jak Margaret. Siostra Maggie, Kitty, to również postać, której kibicowałam, której współczułam, a która wzbudziła we mnie ogromną sympatię. Była chyba najbardziej kolorową bohaterką tej książki. Gdy o niej czytałam, w głowie miałam tysiące różnych barw, które mogłyby opisać tę żywiołową, otwartą, dość bezpośrednią, inteligentną młodą kobietę.
W „Milion nowych chwil” ujął mnie także wątek rodzinny. Nie był on głównym tematem powieści, jednak grał istotną rolę w życiu głównej postaci, Margaret. Ujawniony sekret matki, problem siostry, która odeszła bez wieści, to wszystko sprawiało, że w niektórych momentach współczułam wielu postaciom naraz. Cieszę się więc, że autorka postanowiła zawrzeć w swojej książce nie tylko wątek romantyczny, ale i coś więcej. Głębie, ważne wartości, nadzieję dla tych, którzy jej nie posiadają, dużą dawkę emocji, wspaniałą fabułę, która dostarcza tego, co najlepsze dla czytelników, bohaterów, z którymi chciałoby się zaprzyjaźnić, pójść na kawę (ewentualnie udusić gołymi rękami). Katherine sprawiła, że nawet moja mama, w tym ciężkim dla niej okresie, zaczęła odczuwać coś takiego jak nadzieja na lepsze jutro, nadzieja po tragicznych chwilach, wydarzeniach, które zmieniają dosłownie wszystko.

„Co do mnie, zawsze podejrzewałam, że chaos góruje nad porządkiem. W pojedynku Człowieka z Przyrodą stawiałam na Przyrodę”

Napisana lekkim, przyjemnym językiem powieść sprawia, że można ją pochłonąć w jeden dzień. Osobiście zajęło mi to właśnie tyle, ponieważ pędziłam ze strony na stronę. To wszystko dzięki stworzonej przez Katherine wyjątkowej historii, która zostanie ze mną na niewiarygodnie długo. W pamięci i sercu. Wiem, że gdy będę potrzebować kopa nadziei, kopa wiary w siebie, swoje możliwości, będę myślałam, że życie wali mi się na głowę i nie jestem w stanie tego zatrzymać, wrócę do „Milion nowych chwil”. Bo daje milion nadziei na nowe chwile. Na nowe, lepsze chwile.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Muza.



Do poczytania,
Arystokratka A./Aga

lipca 14, 2019

Fantasy, które zachwyca od samego początku, czyli "Dziewczyna o chabrowych oczach"!

Fantasy, które zachwyca od samego początku, czyli "Dziewczyna o chabrowych oczach"!

„Dziewczyna o chabrowych oczach”
Autor: Catherine Cachee
Kategoria: fantasy
Wydawnictwo: Novae Res
Stron: 490

Powiem szczerze, że prolog tej książki wbił mnie w siedzenie dość mocno. Miałam duże wooow, wiedziałam także, że trafiłam na dobrą lekturkę. Nie zawiodłam się na niej, co bardzo mnie zadowoliło i potwierdziło, że książka w stu procentach jest w moim guście. Lekturkę czytało mi się bardzo przyjemnie, a to też dzięki stylowi autorki, a także dzięki historii, która mnie urzekła. Sama historia jest niezwykle nie tyle co interesująca, a oryginalna. Nie spotkałam się jeszcze z taką. Powiem szczerze, że mało jest książek z gatunku fantasy, które są w stanie mnie zaskoczyć swoją oryginalnością, pomysłem, historią, bohaterami. „Dziewczyna o chabrowych oczach” należy do niewielkiej części takich właśnie książek, i jestem mile zaskoczona, że w świecie fantasy można stworzyć coś nowego, a nie powielać wcześniejsze schematy.


Inna cywilizacja? W pierwszej chwili pomyślałam nad istotami nadnaturalnymi, które znam, ale autorka mnie zaskoczyła, a także sprawiła, że miałam ochotę coraz to szybciej wgłębiać się w niezwykły świat. Catherine poruszyła w swojej powieści nie jeden, a kilka problemów ówczesnego świata. Największym z nich jest ludzka żądza władzy, dla której człowiek jest w stanie zrobić dosłownie wszystko nawet zabić, by zdobyć to, czego pragnie. Czym zdobywa upragnioną wiedzę i władzę? Poprzez manipulację poszczególnymi jednostkami, które są jego marionetkami. Człowiek często się łapie na sidła innej bardziej dominującej jednostki i nie jest świadomy, że ktoś nim steruje, że ktoś inny ma władze nad nim, a nie on sam nad sobą jak powinno być. To smutne, że tak łatwo można nami manipulować wedle potrzeb drugiej osoby. Tańczymy tak jak nam zagrają.

„— To mnie tak fascynuje — powiedział cicho. — Twoje oczy mienią się różnymi odcieniami błękitu, gdy zatapiasz się w myślach. Nie wiem, o czym myślisz, ale oddałbym wszystko, żeby się dowiedzieć”

Iris piękna kobieta o czarnych jak heban włosach, ujęła mnie swoją spostrzegawczością i mądrością. Ona jako jedyna ze swojego miasta nie dała się oszukać zdrajcy. Ona pierwsza rozpoznała prawdziwe zamiary człowieka w ich cywilizacji. Nie rozumiałam, dlaczego kilka głupich historyjek o ludzkim świecie tak bardzo zmydliło oczy mieszkańcom Paix. Z jednej strony to było coś nowego, coś, czego u nich nie było, a zaś z drugiej strony jak można tak zgłupieć? Iris zachowała zdrowy rozsądek i rozpoznała w Albercie człowieka o złych zamiarach. Widziała w nim żądzę nie tylko władzy, ale i wiedzy, której było mu mało. Dziewczyna bała się zaufać kolejnemu człowiekowi z obawy, że w nim także ujrzy to, co u Alberta. Strach przed kolejnym zagrożeniem sprawił, że trudno było jej z początku zaufać Maxowi.

„— W was, ludziach, jest coś, czego nie rozumiem. Nie szanujecie siebie nawzajem. Nie szanujecie też życia. Eliminujecie inność. Nie chcecie widzieć, że ktoś, kto myśli i wygląda inaczej też ma uczucia. A przede wszystkim też ma prawo żyć”

Autorka nie raz i nie dwa swoimi słowami wprawiła mnie w głęboką refleksję nad tym, co dzieje się w naszych sercach. Powielanie schematów. Wsadzanie wszystkich do jednego wora, czy choćby ta chęć władzy. Ta żądza, która nami kieruje, niszczy, a także zasłania wszystko inne, co jest w nas dobre. Iris nie tyle, co nie rozumie istot ludzkich, a ich postępowania wobec innych żyjących stworzeń wokół nich. Sama także wsadza do jednego worka wszystkich ludzi na zasadzie poznania jednej jednostki. Wiem, co nią kieruje strach, ale nie można się mu poddawać i pozwolić, by kierował naszym tokiem myślenia o innych, bo w ten sposób krzywdzimy drugą osobę. Najbardziej ze wszystkich bohaterów polubiłam Iris oraz Maxa, ale nie dało się też nie polubić Stephana, który skradł mi serce.
Po skończeniu tej książki jestem nią zafascynowana, bo pomimo tego iż jest ona obsadzona w gatunku fantasy to porusza tematy współczesnego świata, zachowań ludzkich. Jeżeli chcecie się dowiedzieć jak się skończyła ta książka to sięgnijcie po nią ;) Ja się nie zawiodłam, a zachwyciłam. Nie mogę wyjść z podziwu dla autorki, która stworzyła nie tylko barwne i żywe postaci, a także tak oryginalną historię, do której wplotła problemy tego świata. Każdy z nas popełnia błędy, ale ważne jest to, czy wyciągamy z tego wnioski i staramy się to naprawić. „Dziewczyna o chabrowych oczach” jest nie tylko historią o niezwykłej przyjaźni, ale i naprawie błędów, zaufaniu człowiekowi. Jeżeli lubicie książki o takiej tematyce to „Dziewczyna o chabrowych oczach” jest zdecydowanie strzałem w dziesiątkę i powinna się znaleźć na liście książek do przeczytania!

Za możliwość przeczytania dziękuję Wydawnictwu Novae Res.



Do poczytania, Amigo!
Arystokratka J.

lipca 13, 2019

Dyskusja pomiędzy ojcem alkoholikiem a synem nieudacznikiem, czyli "Życie psa na balkonie"

Dyskusja pomiędzy ojcem alkoholikiem a synem nieudacznikiem, czyli "Życie psa na balkonie"

„Życie psa na balkonie”
Autor: Tomasz Górski
Kategoria: literatura obyczajowa
Wydawnictwo: Novae Res
Stron: 177

Są książki, które po przeczytaniu opisu zdecydowanie musicie mieć na swoich półkach, musicie je kupić choćby nie wiem co. Wiecie, że to coś dla was, że ta pozycja jest taka wasza. Być może to dziwne, zważywszy na opis „Życie psa na balkonie”, ale tak właśnie czułam, gdy przeczytałam, o czym będzie opowiadać książka o tymże tytule. Do czego może doprowadzić dyskusja pomiędzy ojcem alkoholikiem a synem nieudacznikiem? Do naprawdę interesujących wniosków. Jeśli chodzi o wątek alkoholików, alkoholizacji i ogólnie nałogów w powieściach, jestem na nie uczulona. Bardzo uczulona. Wiele z takich pozycji zawiodło mnie, ukazując wyimaginowany obraz nie mający nic wspólnego z okropną rzeczywistością. Tomasz Górski pozytywnie mnie zaskoczył, przedstawiając realizm. Tak po prostu realizm takiego wątku. Ta krótka książka, właściwie rozmowa ojca z synem, może odcisnąć mały ślad w sercu czytelnika. Myślę, że w moim odcisnęła. Myślę, aczkolwiek dowiem się w swoim czasie.


„Życie psa na balkonie” nie jest ceglaną historią, która ciągnie się na pięćset stron i przekazuje nam same mądrości niczym w powieściach Paula Coelho czy Reginy Brett. To 177 stron prostoty i prawdy. Czasami bardzo nagiej, brutalnej prawdy, która może zszokować. Choćby wątek mamy głównego bohatera. Napisana w inny sposób niż wszystkie znane mi powieści, robi wrażenie. Na początku ciężko było mi się skupić, gdyż czułam, jakbym czytała scenariusz na sztukę teatralną, a wszystkie wydarzenia, czyli właściwie jedno (rozmowa ojca z synem) działy się na scenie. Potrafiłam idealnie sobie zobrazować nawet miny tej dwójki, gdy przeprowadzała dość długą konwersację na wiele istotnych spraw. Książka ta bowiem przedstawia rozmowę mężczyzny, alkoholika, ze swoim dwudziestokilkuletnim synem, zwanym w opisie nieudacznikiem. Rozmowa toczy się na wielu płaszczyznach. Mowa o przyszłości, o celach, o przeszłości, alkoholu, miłości do matki, błędach, malującej się rzeczywistości, naiwności, utraconych możliwościach, o smutku, wylanych łzach, rozgoryczeniu.

„Ty nie masz tego komfortu, nie możesz podejmować błędnych decyzji. Ciebie nie będę oceniał ja. Ciebie życie będzie weryfikowało”

„Życie psa na balkonie” wywołało we mnie kilka emocji, ale do tej pory nie potrafię ich jednoznacznie określić. Na pewno mogę powiedzieć, że książka mi się podobała. Była krótka, lecz przekazała to, co przekazać miała. Pozwoliła choć na moment znaleźć się w obskurnym mieszkaniu wypchanym brudnymi rzeczami, cuchnącymi wódką, razem z dwójką zagubionych mężczyzn. Syna, stojącego u progu dorosłości z wieloma problemami na głowie, ze smutkiem w sercu, obawą o przyszłość, niedojrzałością w umyśle, oraz ojca, zatopionego w kieliszku wódki, rozgoryczonego profesora, mądrego człowieka, który dobrze się zna na literaturze. Obaj zagubieni odnajdują wspólną nić porozumienia poprzez długą rozmowę zawartą na łamach powieści. Rozmowa ta potrafi wywołać ironiczny śmiech, szok na twarzy oraz szeroko otwarte oczy, chociażby przez bezpośredniość w kwestii matki chłopaka. Pewnie wiele z tego, co miało szokować, mnie osobiście nie szokowało na tyle, co powinno, a to dlatego, że już kiedyś zetknęłam się z takim środowiskiem, taką osobą. Osobą, którą pochłonął ocean alkoholu. Autor zobrazował czytelnikowi fragment życia alkoholika, jednak tak, jak piszę, to tylko mały kawałek spośród całego tysiąca innych, tworzących brutalną rzeczywistość dzień po dniu. Mimo że zostały przedstawione tylko kilka godzin z rozmowy ojca z synem, to te kilka godzin potrafi zrobić swoje. Dać do myślenia, na chwilę spowolnić tempo naszego codziennego życia, zwrócić uwagę na kilka istotnych problemów, w tym głupią, lecz dobrze nam znaną naiwność.

„Wszystko robimy w życiu trochę tak po omacku. Po ciemku. Trochę to przypomina zamknięty pokój, w którym pełno różnych przyjemności, pełno uciech, ale też pełno problemów, tych złych rzeczy. [...] I tym jedynym problemem jest to, że nie możemy ot tak zostać w miejscu, że musimy błądzić, zupełnie na ślepo. Jak kret przez korytarze. I nawet jak czasem coś znajdziemy i dotkniemy, i to coś w dotyku będzie przyjemne, to nigdy nie będziemy mieli pewności, czy to nie jakiś jadowity wąż, czy coś”

Szczerze mówiąc, od początku postać ojca alkoholika interesowała mnie bardziej niż syna. Po prostu ten człowiek wewnątrz skrywał kogoś, kogo nie pokazał od razu. Czułego, smutnego, zrozpaczonego człowieka, któremu tęskno do bliskiej osoby, który nie widzi głębszego sensu w życiu, który pije, choć pić nie chce. Ojciec zrobił na mnie spore wrażenie, zwłaszcza kiedy zabierał głos w ważnych sprawach i przedstawiał je ze swojego punktu widzenia. Mimo alkoholizacji, potrafił mówić naprawdę mądrze albo zwyczajnie dosadnie. W kwestii syna mam kilka problemów, których na tę chwilę nie umiem opisać. Z jednej strony go rozumiałam, z drugiej niezupełnie. W szczególności mam kłopot z końcówką książki. Zachowanie ojca było dla mnie jasne, ale co się wydarzyło z synem? Jak potoczą się jego losy po tym, co go spotkało? Mogłabym sobie dopowiedzieć, stworzyć własne, satysfakcjonujące zakończenie, jednak jeśli autor postanowił w ten sposób skończyć tę powieść, mnie pozostaje akceptacja. Podejrzewam, że wszystko miało także drugie dno, które z czasem przyjdzie do mojego umysłu, by rozgościć się na dobre, jednak teraz jestem zwyczajnie pod wrażeniem tej krótkiej, jednak zdecydowanie godnej polecenia książki. Jeśli jesteście jej ciekawi, śmiało bierzcie, czytajcie i koniecznie dzielcie się swoimi wrażeniami. Jestem ogromnie ciekawa jak Wy odebralibyście tę powieść, bo ja do końca nie potrafię ubrać swoich myśli w słowa, wystarczająco opowiedzieć, co dokładnie o niej myślę. Na pewno robi wrażenie. Tak po prostu.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Novae Res.

Do poczytania,
Arystokratka A./Aga

lipca 07, 2019

Wzruszająca, pouczająca "A very large expanse of sea"

Wzruszająca, pouczająca "A very large expanse of sea"

„A very large expanse of sea”
Autor: Tahereh Mafi
Kategoria: literature młodzieżowa
Wydawnictwo: Electric Monkey
Stron: 297

Kiedy comebook polecała tę książkę, od razu wiedziałam, że ją zamówię. Spełniała wszystkie moje wymagania czytelnicze. Nie była zbyt długa, wywoływała emocje, a przede wszystkim zawierała interesującą mnie tematykę. Muzułmanów. Konkretnie, jednej muzułmanki, szesnastoletniej Shirin. Sporo osób o tym nie wie, aczkolwiek od bardzo dawna interesuję się kulturą arabską, islamem, mam przyjaciół muzułmanów, siedzę w temacie dość głęboko i wciąż w nim kopie. Jestem niezwykle tolerancyjna dla każdej religii, ale i niezwykle wrażliwa na jej brak. Brak tolerancji. Ubliżanie. Szykanowanie. Poniżanie. Wyśmiewanie. Wścibskość. Książka, o której dziś Wam trochę opowiem, porusza właśnie taką kwestię. Wywołuje mnóstwo skrajnych emocji. Dla mnie była ciężką przeprawą przez morze bólu, odtrącenia i skrywanego cierpienia. Po zamknięciu powieści nie potrafiłam się pozbierać. Sama Julia była świadkiem, jak próbowałam hamować potok łez, jak rzuciłam książkę na łóżko, mówiąc, że była zbyt dobra, że nienawidzę jej, jak i kocham. Być może nie ubiorę teraz moich myśli w odpowiednie słowa, ale postaram się przekazać to, co siedzi mi w głowie.

„The few friends I’d made who didn’t live exclusively on paper had collapsed into little more than memories and even those were fading fast. I’d lost a lot in our moves — things, stuff, objects — but nothing hurt as much as losing people”

Szesnastoletnia Shirin rozpoczyna rok w kolejnej szkole. Po licznych przeprowadzkach wraz z rodziną osiedla się w nowym miejscu. Dziewczyna jest bardzo wyjątkową osobą. Nie preferuje kontaktów z ludźmi, stara się ich za wszelką cenę unikać, relacje międzyludzkie są u niej na najniższym poziomie. Do wszystkich odnosi się z nieukrywaną złością i złym nastawieniem, ponieważ wie, jacy są ludzie wobec niej, wobec hidżabu, którego mogłaby nie nosić, ale zwyczajnie chce. Shirin doświadczyła naprawdę wiele złego. Usłyszała wiele okropnych słów skierowanych w jej stronę. Wielokrotnie została wsadzona do jednego wora wraz z terrorystami. Jednak na swojej drodze po raz pierwszy spotyka kogoś zupełnie innego. Bardzo różniącego się od ludzi, którymi się otacza. Chłopak o unikatowym imieniu, Ocean, to nadzwyczaj empatyczny człowiek o złotym sercu. Pragnie przyjaźni z Shirin, pragnie ją zrozumieć, pokazać jasną stronę życia w miejscu, gdzie o tolerancji zapomniano.



Książka zaczyna się rok po wydarzeniach w Nowym Jorku, po atakach na WTC. Można się domyślić, że społeczeństwo jest źle nastawione na muzułmanów, których automatycznie obsadzają w roli terrorystów. Noszenie przez Shirin hidżabu, chusty na głowie, nie ułatwia jej życia. Wręcz przeciwnie. Sprawia, że wszyscy się od niej odcinają, nie chcą utrzymywać bliższych relacji. Nawet nauczyciele w szkole potrafią ukazać brak szacunku i tolerancji, wystawiając młodą dziewczynę na poniżenie. Tahereh Mafi opisała coś doprawdy strasznego. Przerażającego. Moja wrażliwość na krzywdę ludzką osiągnęła zenitu. Nienawidziłam, płakałam i miałam ochotę zakopać się w pościeli, gdy czytałam o kolejnych przykrych wydarzeniach w życiu tak świetnej nastolatki, jaką jest Shirin. Naprawdę, ta postać to silna, odważna (chociaż twierdzi inaczej), piękna, inteligentna, zdolna młoda kobieta, która powinna się uśmiechać, czerpać z życia garściami, swobodnie czuć się w takich placówkach jak chociażby szkoła. Powinna otaczać się szczerymi, zaufanymi, dobrymi przyjaciółmi, przeżywać swoje pierwsze rozterki, myśleć o przyszłości. Shirin postawiona w okropnym położeniu, w położeniu nietolerancji uczniów czy niekiedy nauczycieli, musi zachować zimną krew, nie dać się ponieść emocjom, codziennie walczyć z tym, żeby zamaskować się na szkolnych korytarzach. Mimo wszystko to dziewczyna, która nie boi się powiedzieć „fuck off”, jeśli ma już po dziurki w nosie docinek czy głupich tekstów kierowanych w jej stronę. Ogromnie podziwiam tę bohaterkę, podziwiam jej wytrzymałość, jej odwagę, którą posiada.

„I thought women were gorgeous no matter what they wore, and I didn’t think they owed anyone an explanation for their sartorial choices. Different women felt comfortable in different outfits.
They were all beautiful”

„A very large expanse of sea” to wyjątkowa powieść, która zasługuje na przeczytanie przez wielu ludzi. Nie tylko tych młodych, nie tylko przez nastolatków. Dorośli także powinni sięgnąć po nią. Chociaż porusza wątek pierwszej miłości, pierwszych pocałunków, słodkich wyznań, randek, pokazuje również ogromny problem, z którym styka się społeczeństwo. Żyję w kraju, który jest otwarty na inność, nie jest przeszkodą być czarnoskórym chłopcem czy dziewczynką i pójść do szkoły, nie jest przeszkodą ubrać hidżab czy abaję, nie jest przeszkodą mieć skośne oczy, być muzułmaninem czy chrześcijaninem. Świat coraz bardziej się otwiera na tolerancję, ale jest jej wciąż za mało, a wielu ludzi wciąż cierpi z powodu okropieństw, które są im serwowane. Problem jest taki, że chociaż ja żyję w takim kraju i jestem pozytywnie nastawiona na inne narodowości, nie wszyscy mają podobny tok myślenia. Ubliżanie, poniżanie, wyśmiewanie, traktowanie człowieka jak śmiecia, jest dość popularne w każdym państwie, ponieważ zawsze znajdą się nietolerancyjnie osoby, dla których inność od siebie to coś, czego nie da się zaakceptować. Tahereh Mafi właśnie taki temat porusza w swojej powieści, i jest on wyjątkowy emocjonalny. Przynajmniej dla mnie, gdyż muzułmanie są mi bliscy. I chociaż wielokrotnie spotkałam się z szyderczymi komentarzami, mało się nimi przejmuję. W tej kwestii jestem jak Ocean, bohater książki, nie jest dla mnie ważne zdanie ludzi, którzy nie zdobywają się na choć trochę empatii, zrozumienia i akceptacji. Religia nie powinna różnić, ale jak dobrze wiemy, bywa zupełnie inaczej.
Postaci w powieści również ogromnie mnie ujęli. Chociaż wydawałoby się, że „A very large expanse of sea” jest smutną książką, to wcale nie zawiera tylko przejmującej tragedii. Na kartach lektury pojawia się mnóstwo humoru. Shirin potrafi rzucić niezłym kawałkiem ironii, natomiast Navid, jej brat, rozczulić czy rozbawić do łez. Miłość tego rodzeństwa została tak dobrze ukazana, że uwielbiałam momenty z nimi z całego serca. Oczywiście nie mogę tutaj pominąć fragmentów z głównymi bohaterami, czyli Shirin i wyjątkowym Oceanem. Ta para wywołała we mnie ogromną paletę uczuć. Był śmiech, było wzruszenie, była złość czy irytacja. Było wszystko. Nie spodziewałam się, że ta młodzieżówka oprócz ważnych wartości, ukazania niezwykle ważnego problemu, pokaże także coś tak ujmującego, coś tak pięknego. W książkach nastoletnia miłość potrafi przyprawić mnie o przewroty oczami albo litościwy uśmiech, jednak w „A very large expanse of sea” było zupełnie inaczej, i to mi się właśnie podobało. Nie mówię, że powieść jest idealna. Ma swoje wady, ma wadliwe momenty, ale całość sprawia tak dobre wrażenie, że powinna zostać przeczytana przez rzeszę ludzi. W szczególności tych, którzy nadal nie widzą nic złego w swoim rasistowskim zachowaniu. Nie widzą, że czasami słowami ranią bardziej niż czynami.
Ja osobiście oddałam tej książce całe serce. Jest jednym z moich ulubieńców i będę do niej często wracać. Daje mi kolejną nadzieję, że na świecie nie ma tylko zła, ale i ukryte dobro, które tylko czeka, by wyjść i zagościć w ludzkich sercach. Daje mi nadzieję, że nie wszyscy to okropni rasiści, którzy tylko czyhają na swoje ofiary, by je podkopać. Daje mi nadzieję. Tak po prostu.
Oczywiście czekam na wersję po polsku. ;)

”Just try to be happy” Jacobi finally said to me. “Your happiness is the one thing these assholes can’t stand”

Do poczytania,
Arystokratka A./Aga

lipca 06, 2019

ZAPOWIEDŹ PATRONACKA: BENNY POWRACA!

ZAPOWIEDŹ PATRONACKA: BENNY POWRACA!

Zapowiedź patronacka!

Już 14 sierpnia ukaże się nasz kolejny patronat medialny, czyli „Nowa laleczka”, trzeci tom jednej z najmroczniejszych serii, jakie kiedykolwiek czytałam. Wciągająca, intrygująca i fascynująca po raz kolejny zabierze nas do przerażającego świata Benny’ego i jego Laleczek.


Autor: Ker Dukey & K. Webster
Kategoria: thriller/sensancja/romans
Wydawnictwo: NieZwykłe
Tłumaczenie: Dorota Lachowicz
Premiera: 14 sierpnia

BENNY POWRÓCIŁ!

Benny – złamany, samotny, obolały,
stracił ukochaną laleczkę, dom swój i dobytek cały.
Zraniony, choć wciąż żywy, na nowo się odradza,
poznaje kogoś innego, przyjaźń życie mu osładza.
Uczy się świata raz jeszcze, o przyszłość podejmuje walkę,
lecz jedno jest oczywiste – pora znaleźć nową lalkę.
Wtem ze starego cierpienia potworne myśli nadchodzą…
Benny chwyta za nóż. Koszmary znów się odrodzą.

Czy kiedykolwiek zdarzyło ci się zatracić tak bardzo, że zostałeś jedynie cieniem?
Czyham w ciemności, nie żyję. Egzystuję w tle, gdzie nikt nie zdoła mnie dostrzec.
Moja laleczka mnie zdradziła. Zabiła mnie na więcej sposobów, niż może to sobie wyobrazić.
Ja jednak wciąż czekam. Obserwuję. Pragnę.
Pewnego dnia powrócę, a ona odda to, co mi odebrała.
To zabawne, jak życie się czasem układa…

Na dobry, intrygujący początek wrzucamy fragment prologu prosto od Benny’ego:




„Benny

SKÓRA NA MOIM PRAWYM RAMIENIU jest tak napięta, że poruszanie nim sprawia mi trudność. Nadal czuję przypominający o ranach z przeszłości ból. Pochylam się, by zerwać źdźbło trawy. To pierwszy ruch, który wykonałem od co najmniej czterech długich godzin.
Stoję kilka metrów od mojego dawnego domu. Naszego domu.
Czekam, pragnę, wiem.
Odkręcam butelkę wody, wypijam kilka łyków, po czym wylewam sobie resztę na głowę, co przyjemnie ochładza skórę rozgrzaną panującym wokół upałem. Słońce jest bezlitosne. Świeci jasno na niebie, przywołując mi na myśl tamten dzień, kiedy zobaczyłem swoją niegrzeczną lalkę po raz pierwszy. Była taka młodziutka, taka świeża… Idealna.
Śliczna Laleczka.
Kiedy promienie słoneczne padały pod odpowiednim kątem na jej zwilżone potem włosy, wyglądała, jak gdyby wplotła w nie tasiemki z najprawdziwszego złota. Letnia sukienka, którą miała na sobie, przyklejała się do jej malutkiego ciałka, podkreślając idealne, dziewczęce kształty.
I była tam też jej młodsza siostra…
Zniszczona Lalka.
Macała rączkami moje dzieła sztuki, aż wśród parnego powietrza usłyszałem jej głośne westchnienie, kiedy położyła dłonie na jednej z moich ulubionych lalek. Potrafiła docenić porcelanową perfekcję.
– Piękna lalka dla ślicznej laleczki – zaoferowałem łagodnym tonem głosu.
Siostry równocześnie uniosły na mnie wzrok, a moje serce zabiło nagle o wiele szybciej i mocniej.
Bum.
Bum.
Bum.
Natychmiast zapomniały o zabawce; teraz obchodziłem je wyłącznie ja, patrzący na nie z uśmiechem.
– Nie stać jej na tę lalkę – warknęła moja idealna laleczka, przymrużając śliczne oczęta. Miała zacięty wyraz twarzy, ale zdradzały ją rumiane policzki. Już wtedy wiedziała, do kogo należy. Wiedziała, że jest tylko moja.
Ach, jak łatwo było mi wtedy wziąć sobie to, czego pragnąłem, ale też z jaką łatwością lalka odebrała mi to kilka lat później…
Tak bardzo się zmieniła. Czas ucieka zbyt szybko, tak mało go z nią spędziłem.
Moje wspomnienia znikają, kiedy gromada ptaków zrywa się do lotu z drzewa, które stoi tuż za ruiną mojego dawnego domu. Czekam przy nim z cierpliwością, której nauczyłem się przez lata. Od dnia, w którym mnie zabiła, zaszedłem bardzo daleko.
Lalka nie zadała sobie nawet trudu, by posprzątać po swojej zdradzie. Nie przysłała nikogo, by poszukał moich zwłok.
Zostawiła mnie na pewną śmierć, sądząc, że to już koniec.
I się, kurwa, pomyliła. Oboje się pomylili.
Amatorzy.

***

Trzy lata temu

– Co ty robisz? – pytam, marszcząc brwi i uważnie jej się przyglądając. Lalka patrzy na mnie wyzywająco. W jej oczach widzę podejrzany spokój, kiedy zatrzaskuje drzwi i zamyka nas w celi swojej siostry.
– A na co ci to wygląda?! Zamykam drzwi! – syczy. – Teraz będziemy tu siedzieć i patrzeć na to, co zrobiliśmy! Oboje musimy odpokutować!
Odpokutować? Ona nic nie rozumie. Macy była zniszczona, zbyt szalona, by ryzykować, więc musiałem ją zabić. Jednak ją również, na swój własny sposób, kochałem. Dlaczego lalka tego nie rozumie?!
Zaciskam mocno powieki i uderzam ręką w skroń, ponieważ krzyki, wrzaski w mojej głowie znów zagłuszają myśli, a ja muszę je powstrzymać.
– Ale ona była zepsuta! Nie mogliśmy jej naprawić! – warczę przez zaciśnięte zęby.
– Ty jesteś, kurwa, zepsuty, Benny! Ty. Jesteś. Zepsuty.
Moje mięśnie sztywnieją. Mam wrażenie, że krew przestaje krążyć mi w żyłach i zapycha je niczym zasychający cement.
– Nawet nie waż się tak mówić – ostrzegam.
Laleczka zaczyna płakać, a jej nogi się trzęsą.
– Aresztowaliśmy twojego ojca, Benny – krzyczy do mnie przez łzy. – Przez lata gwałcił małe dziewczynki, a ty tak po prostu pozwoliłeś mu żyć! Przecież wiesz, co zrobił Bethany, i miałeś to gdzieś! – wrzeszczy, oskarżycielsko wskazując mnie palcem. Zawieszam na nim wzrok. To tylko palec, ale równie dobrze mógłby być nożem; kieruje nim we mnie z tak ogromną siłą, jakby chciała mnie ukarać.
Lalka jest przerażona, tak samo jak Bethany. To dlatego mówi o mojej siostrze i próbuje mnie zranić. W końcu jednak zrozumie, że Macy wcale nie jest jej potrzebna. Ma mnie, i tylko my się liczymy. Zostaniemy razem na zawsze.
Mój ojciec bywał pożyteczny, ale jego również wcale nie będzie nam brakować. Zabiłbym go dla niej, gdyby w zamian za to wróciła do domu… Jednak teraz jest już za późno. Rzeka zmieniła bieg, a jej prąd stał się zbyt gwałtowny, by z nim walczyć.
– Ojciec bywał pożyteczny – powtarzam na głos swoje myśli.
– Obrzydzasz mnie – wyrzuca z siebie, ale wiem, że zaraz jej przejdzie. To tylko chwilowa złość, moment zdenerwowania…
– Cóż, to się zmieni – uspokajam ją, po czym robię krok w przód.
– Nie! – wrzeszczy natychmiast, wyciągając dłoń, by mnie zatrzymać. Patrzę na jej nadgarstek, dostrzegając, że brakuje na nim kajdanek.
– To wszystko się dzisiaj skończy, Niegrzeczna Laleczko.
– Masz rację. – Wybucha głośnym, niepohamowanym śmiechem. – To koniec.
Pochylam się, by wyjąć ukrytą w skarpetce strzykawkę.
– Co to, kurwa, jest? – pyta, wskazując prosto na nią.
Przymrużam oczy i najpierw spoglądam na jej broń, a potem na kraty w drzwiach celi.
Dzieciak zniknął.
Lalka nie jest sama.
Jak mogła mnie tak kurewsko zdradzić?
– Nie przyszłaś sama? – pytam z niedowierzaniem. Laleczka łamie zasady. Przecież wie, co się dzieje, kiedy postępuje w ten sposób.
– Już nigdy nie będę sama – syczy przez zęby. – Dillon jest częścią mnie i należę do niego, a nie do ciebie, Benjamin. Nigdy do ciebie nie należałam.
Ach! Jak śmie wypowiadać przy mnie jego imię?!
Ona należy do mnie! To moja lalka! Moja laleczka!
Zaciskam mocno szczękę, napinam mięśnie, wpadam w furię.
– Nigdy nie pozwolę ci opuścić tej celi – przysięgam. – Nigdy!
Lalka macha pistoletem w moją stronę.
– A kto z nas dwojga trzyma w ręce broń? Nie oszukuj się, Benny. Nie masz już nade mną żadnej władzy.
W odpowiedzi tylko się do niej uśmiecham.
– Jak mówiłem, dzisiaj to wszystko się skończy, ale mam wystarczająco dużo czasu, by wbić w ciebie tę maleńką igiełkę. Odejdziemy stąd oboje. Razem. Później będziesz miała całą wieczność, żeby uświadomić sobie, że naprawdę mnie kochasz.
Jej powieki drżą, kiedy rozważa swoje możliwości.
Nie masz żadnych opcji, lalko! Należymy do siebie nawzajem. Będziemy razem i doskonale o tym wiesz!
Robię kolejny krok w jej stronę, kiedy nagle słyszę z jej ust coś, co całkowicie mnie paraliżuje.
– Jestem w ciąży!
Opuszczam ręce, nie mogąc w to uwierzyć… Niespodziewanie w mojej głowie rodzi się tyle myśli, tyle nowych nadziei… Wtem słyszę huk, a sekundę później czuję w ramieniu przeszywający ból i zataczam się do tyłu.
– Kurwa mać! – wrzeszczę. – Kurwa, postrzeliłaś mnie! – Nie panuję już nad ciałem.
Upadam na łóżko, a strzykawka spada na podłogę.
– I to jak celnie – odpowiada z dumą, podchodząc bliżej i zgniatając strzykawkę podeszwą.
Laleczka nosi w sobie mojego potomka – owoc naszej miłości.
– Jesteś w ciąży? Będziemy mieli dziecko?
Na moim nadgarstku zaciska się zimna bransoletka kajdanek. Nie zwracam na to uwagi, obserwuję tylko swoją zabawkę, nadal nie potrafiąc uwierzyć w to, co właśnie mi wyznała.
Kiedy zapina kajdanki na mojej drugiej ręce i spycha mnie na podłogę, czuję w ramieniu pulsujący ból.
Będziemy mieli dziecko.
Za jej plecami otwierają się drzwi, a za lalką staje ta śmierdząca świnia, pierdolony
Dillon. Jak on śmie przerywać nam tak cudowną chwilę?!
Zamorduję go; powoli i boleśnie. Sprawię, że poczuje mój gniew z każdym ruchem ostrza wbijającego się w jego obrzydliwe ciało.
Nie pozwolę mu odebrać nam tego momentu!
– Nasze dziecko – szepczę, patrząc prosto na moją przepiękną laleczkę.
Dillon zasłania mi ją przez chwilę, kiedy podchodzi do łóżka i podnosi z niego Zniszczoną Lalkę. Bierze jej ciało na ręce i wynosi je z celi, a my znów zostajemy sam na sam.
Tak. Tak właśnie powinno być.
– To dziecko nie jest twoje, Benny – oznajmia nagle moja lalka. – Życie nie może zrodzić się ze śmierci. Tyle razy próbowałeś mnie zniszczyć, ale to nigdy ci się nie uda. Powinieneś smażyć się w piekle. Twój czas dobiega końca. To dziecko to nowe życie, a na ciebie czeka tylko śmierć.
Otwieram usta, lecz mój ból jest zbyt ogromny, bym był w stanie wydobyć z siebie głos. Ona kłamie. Na pewno tak nie myśli.
Wycofuje się powoli, wciąż we mnie celując. Tak naprawdę nie potrzebuje jednak broni; jej słowa zabijają mnie skuteczniej niż pociski. Kiedy opuszcza celę i zamyka drzwi na zamek, Dillon znów do niej podchodzi i przysuwa odrażające usta do jej czoła.
– Wszystko w porządku – zapewnia go lalka. – Panuję nad sytuacją.
– Wiem, że panujesz – odpowiada szeptem, po czym odchodzi, zostawiając ją z tym, do kogo należy naprawdę.
Lalka wie, że jestem jej panem, a w jej łonie rośnie nasze dziecko.
– Kłamiesz – zarzucam jej. Siła znów do mnie powraca, więc poruszam gwałtownie nadgarstkami, sprawdzając wytrzymałość kajdanek. Chyba nie sądzi, że te maleństwa mnie powstrzymają?
Głupiutka laleczka.
Z trudem wstaję na nogi, bo promieniujący z rany postrzałowej ból przeszywa całe moje ciało. Zmuszam się jednak do ruchu, a ona tylko mi się przygląda.
Pogrywa sobie ze mną, co mi się nie podoba.
– Wypuść mnie, kurwa! – rozkazuję. – W tej chwili!
Lalka zaczyna się śmiać; tak głośno i szaleńczo, jakby traciła kontakt z
rzeczywistością. Teraz kojarzy mi się z siostrą… Zniszczyłem moją śliczną laleczkę.
Zmieniłem ją, ale jestem pewien, że w końcu dojdzie do siebie.
– Nie będziesz mi dłużej rozkazywał. Zostawię cię tu, żebyś zgnił. Tak jak ty zostawiłeś nas. Mam nadzieję, że odór krwi biednej Macy będzie cię dręczył aż do dnia, gdy zdechniesz z głodu.
Nie odważyłaby się tego zrobić.
Jeszcze raz próbuję zerwać z rąk kajdanki.
– Kurwa mać, wypuść mnie! – Chociaż rzucam się na drzwi całym ciężarem ciała, one nawet nie drgną. Wiedziałem, że tak będzie. Sam je zbudowałem, żeby moje laleczki były bezpieczne w swoich celach, więc nie da się ich wyważyć.
– Słyszysz, co mówię?! Wypuść mnie! – ostrzegam ją raz jeszcze.
– Ty nigdy mnie nie wypuściłeś. – Jej głos wyraźnie się załamuje. – Żegnaj, Benny.
Opuszcza mnie. Zostawia. Jednak wie, że po nią wrócę. To dlatego mnie nie zabiła. Te okrutne słowa to efekt trucizny, którą Detektyw Dupek traktował jej biedny mózg, ale lalka naprawdę mnie kocha i chce, żebym po nią wrócił.
– Wracaj tu, niegrzeczna lalko! Otwórz te drzwi! – krzyczę za nią, wyłamując sobie kciuk, by zdjąć kajdanki z jednego nadgarstka. Okazuje się to trudne nawet z przestawionym palcem. Metal przecina skórę, pozostawiając za sobą krwawą ranę, a pulsujący ból jeszcze bardziej napędza moją wściekłość.
Lalka o czymś zapomniała. Ta cela nie należała do niej, ale do jej siostry.
Czasami karałem Zniszczoną Lalkę i zamykałem ją tutaj, ale robiłem to tylko wtedy, kiedy była niegrzeczna. Na co dzień mogła sobie chodzić, gdzie tylko chciała. Zabierałem jej klucz wyłącznie, gdy coś przeskrobała.
Nie muszę długo szukać, bo niemal od razu zauważam porcelanową lalkę bez oka, z wystającymi z oczodołu nożyczkami.
Wokół jej szyi, na łańcuszku, wisi mój upragniony klucz.
Nawet po śmierci moja Zniszczona Lalka pozostała lojalna i przydatna dla swojego pana.
Podchodzę do drzwi, otwieram zamek, ale nagle zamieram w bezruchu. Czuję swąd popiołu i palonego drewna. Ten zapach jest tak mocny i intensywny, że aż drapie mnie od niego w gardle. Sekundę później czuję pod stopami żar i wiem już, co się stało. Płomienie.
Pomarańczowe płomienie rosną coraz wyższe, pożerając cały mój dom.
Otacza mnie ogień, niszcząc wszystko, co zbudowałem.
Jak mogła mi to zrobić? Przecież to był również jej dom.
Myśli, że jestem tu zamknięty.
Chce mnie zabić.
Nie. Na pewno nie. Nie mogłaby.
Ogień. Ogień niszy cały mój dobytek i parzy moją skórę, gdy przedzieram się przez to piekło w poszukiwaniu schronienia i chłodnego powietrza. Szyby trzaskają pod naporem wrzeszczącego z udręki drewna. Cały dom wydaje się jęczeć z bólu. Otacza mnie gęsty i zabójczy dym, gdy biegnę prosto do okna i bez namysłu przez nie wyskakuję.
Szkło rozrywa poranioną skórę na moich ramionach, jednak nie czuję już bólu; nawet bólu swojego serca. Po tym, co zrobiła mi moja niegrzeczna laleczka, nie czuję zupełnie nic.
Leżę na trawie i wpatruję się w niebo, podczas gdy czarny dym powoli zamienia dzień w noc. Znajduję się zaledwie kilka metrów od pogorzeliska; od zgliszczy jedynego domu, jaki kiedykolwiek miałem.
Zabiła mnie.
Moja śliczna laleczka mnie zabiła.

 A na naszym Instagramie będzie o wiele więcej takich fragmentów i o wiele więcej Benny’ego ;)

Przedpremierowa recenzja już niebawem!

Debiut, który zwali z nóg! Trochę o "Sentymentalnej bzdurze" Ludki Skrzydlewskiej.

„Sentymentalna bzdura” Autor: Ludka Skrzydlewska Kategoria: romans/sensacja Wydawnictwo: Editio Red Stron: 574 Premiera: 12.02.2...

Copyright © 2016 Arystokratki spod księgarni , Blogger